9 października 2012

I saved you, didn't I? [USUK]



Jest rok 3XXX. Na całym świecie panuje względny spokój i dobrobyt. Podkreślmy słowo względny. W jednym kraju jest lepiej, w drugim gorzej, od zawsze tak było. Obecnie największymi potęgami na kuli ziemskiej są Stany Zjednoczone, Japonia, Wielka Brytania i Niemcy. Tak, dobrze widzicie, nie ma Rosji. Biedny Ivan po serii kryzysów stara pozbierać się do kupy. Zresztą, nie będzie tu o nim mowy, więc nie zaprzątajmy sobie jego postacią umysłu. Wracając do wyjaśnień, wszyscy mają się dobrze, narzekają na to, na co narzeka się od lat. Ale jak długo to jeszcze potrwa?

- Nie jest ci zimno? – chłopak w okularach szczelniej objął ramieniem blondyna, który szedł obok niego.
- Alfred, nie przesadzaj. W twoim kraju jesień jest o wiele cieplejsza niż w moim. – zielonooki uśmiechnął się wesoło. Miał dziś niesamowicie dobry humor. – Jest… idealnie. Przy tobie zawsze tak jest.
Ameryka uśmiechnął się szeroko i nachylił, żeby ucałować policzek partnera. Ten jednak ubiegł go, przekręcając swoją twarz i złączył ich usta w pocałunku. Przystanęli na chwilę, pochłonięci tą pieszczotą, nie zważając na innych ludzi, którzy kręcili się po parku. Odsunęli się od siebie dopiero, gdy jakaś staruszka odchrząknęła znacząco, dając im do zrozumienia, że to co robią nie jest taktowne. Oni tylko spojrzeli na siebie, zaśmiali się i ruszyli dalej.
Słońce świeciło z największą mocą, jaką mogło tylko z siebie wykrzesać. I trzeba było przyznać, że spisywało się znakomicie. Było naprawdę ciepło jak na środek jesieni. Ta pora roku może niektórych wprawiać w zadumę i melancholię, zważając na to, że właśnie na jesieni żegnamy się z letnią, wakacyjną przygodą. Dodatkowo mgła, która osnuwa wszechobecne budynki w miastach i na wsiach lub ogołocone z liści korony drzew, również nie poprawiają humorów. Dla niektórych ludzi jesień to smutna pora roku. Takie osoby myślą tylko o tym, że już niedługo wszystko pokryje biały puch, co rano będzie budził nas siarczysty mróz, a ślad po dotychczas żywej naturze zginie na kilka miesięcy.
Zarówno Ameryka, jak i Anglia, uważali, że jest całkowicie inaczej. To znaczy, najpierw uważał tak tylko Alfred, ale z czasem wpłynął na Kirklanda i zmienił jego zdanie. Teraz obydwaj postrzegali jesień jako wyjątkowy czas. Przez tą porę roku świat obfitował w przepiękne barwy. Blondyni kochali patrzeć na drzewa, które stroiły się w najpiękniejsze ubrania, aby pożegnać ten ‘żywy’ świat wraz z nadejściem pierwszych mrozów. Więcej niesamowitości ubranym kolorowo drzewom, dodaje poranna mgła, która snuje się wszędzie, tworząc swego rodzaju pierzynę dla budzącego się powoli dnia, aby ten jeszcze przez chwilkę mógł odpocząć. Nawet chmury – pokaźny zbiór cumulusów i stratusów – przesuwają się po niebieskim sklepieniu w zwartych szykach, jakby toczyły walkę ze słońcem. Nie chcą dać za wygraną, ale dzisiejszego dnia to właśnie gwiazda ma przewagę, gęsto przebijając chmury swoimi promieniami.
Blondyni szli obok siebie, trzymając się za ręce, mocno zaciągając się, już nieco chłodnawym, powietrzem. Bacznie obserwowali, co dzieje się wkoło nich, napawając się widokiem całej roślinności i samych siebie. W pewnym momencie Ameryka uśmiechnął się tajemniczo i zatrzymał Arthura.
- Poczekaj na mnie chwilę, dobra? – powiedział, jednocześnie odwracając się w drugą stronę.
- Ale gdzie ty idziesz? – odparł mu nieco zaskoczony Kirkland, chcąc iść za niebieskookim.
- Oj, nieważne. Zaraz wracam. Siądź sobie na ławce i poczekaj na mnie. – Jones puścił się biegiem, nie dając możliwości zielonookiemu, żeby go dogonił. Zostawił go zupełnie samego, biegnąc poprzez trawnik.
Arthur nie wiedział co zrobić, toteż siadł na najbliższej ławce i mocno wciągnął powietrze do płuc, wypełniając je nim po same brzegi. Podniósł swoje dłonie i podsunął je pod twarz, a po chwili chuchnął w nie, chcąc je odrobinę ogrzać. Dopiero teraz poczuł, że chyba jednak trochę zmarzł na tym spacerze. Anglia sam nie wiedział, kiedy zapatrzył się przed siebie, pogrążając się w swoich własnych myślach. Doszedł do wniosku, że na takie spacery chciałby chodzić codziennie, niezależnie od godziny, dnia i pory roku. Te rzeczy nie miały dla niego znaczenia, ważne, że chodziłby na nie z najważniejszą osobą na świecie. Uśmiechnął się pod nosem na myśl o takich wypadach do parku z Ameryką. Po chwili potrząsnął głową i spojrzał na zegarek, który miał założony na lewym nadgarstku. Alfreda nie było już kilkanaście minut. Gdzie on mógł tym razem pójść?
Zielonooki już odwracał się za siebie, chcąc zobaczyć, czy nigdzie nie widać jego chłopaka, ale ku jego zaskoczeniu, gdy tylko przekręcił twarz w drugą stronę, dostał w buzie bukietem z kolorowych liści. Krzyknął zdumiony i otrzepał się z nich, ponieważ niektóre z nich przyczepiły mu się do włosów i ubrań. Gniewnie spojrzał przed siebie i zobaczył roześmianego Alfreda, który stał kilka kroków przed nim, trzymając się za brzuch. Śmiech Ameryki rozchodził się echem po parku, trafiając do uszu wszystkich wkoło.
- Ty… - zaczął powoli Anglia. Szukał słów, które wyraziłyby jak bardzo dziecinny jest Jones. I jak bardzo wkurzył teraz Kirklanda. Jednak cała złość minęła mu w chwili, kiedy spojrzał w niebieskie, niczym bezkresne i spokojne morze oczy, skąd aż wylewała się radość. Nie potrafił się na niego gniewać. Wolał patrzeć i cieszyć się z tego, że Ameryka jest szczęśliwy, nawet jeśli Jones to szczęście spowodował poprzez podrażnienie zielonookiego. Aż jemu samemu kąciki ust podniosły się nieco do góry, chociaż starał się tego nie okazać.
- Jeden do zera! – krzyknął Alfred i pokazał blondynowi język. Często zachowywał się jak małe i rozpieszczone dziecko, ale to była jedna z cech, którą Anglia kochał w nim najbardziej. Ameryka mimo wszystko potrafił odnaleźć w sobie wewnętrzne dziecko, pełne energii, którą z kolei potrafił wykorzystać.
Arthur nie czekał już dłużej i złapał garść liści w dłonie. Szybko podbiegł do niebieskookiego, rzucając mu je prosto w twarz.
- Jeden do jednego ty durniu! – zakrzyknął i sam wybuchnął śmiechem.
I tak właśnie rozpętała się ich liściasta wojna. Ganiali się po całym parku, zwracając na siebie uwagę wszystkich innych, ale to co prawda najmniej ich interesowało. Cieszyli się z dobrej zabawy, jaką sobie zafundowali. Co raz łapali w dłonie liście, goniąc się nawzajem, żeby zaraz się nimi obrzucić i śmiać do rozpuku. Swoimi wymachami rąk sprawiali, że liście wirowały wkoło nich, mieniąc się różnorakimi barwami, oraz lśniły w złocistych promieniach jesiennego słońca. Sprawiali, że liście od tych pomarańczowych, przez żółte, a nawet czerwone, czy brązowe, podrzucone do góry, zaczynały bawić się z porywistym, jesiennym wiatrem, aby na sam koniec znów opaść na ziemie, lub na pobliskie ławki.
Biegali tak za sobą jeszcze przez dłuższy czas, obydwaj nawet dostali zadyszki. Anglia powoli słabł i biegł coraz wolniej, ale zabawa nadal mu się podobała, więc nie chciał się poddać i przerwać. Teraz uciekał przed Alfredem, nie oglądając się za siebie. Nie miał w rękach żadnych liści, więc nie miał się jak bronić. Ameryka, biegnący tuż za nim, wykrzykiwał coś raz po raz i starał się przyśpieszyć.
- Nie dogonisz mnie! – krzyknął Arthur, lekko przechylając głowę, żeby Ameryka mógł go usłyszeć i dobrze zrozumieć. Nie usłyszał jednak żadnej odpowiedzi, co nieco go zaskoczyło, więc zwolnił jeszcze trochę. Nie słyszał nawet odgłosu biegnących stóp. To niemożliwe, żeby aż tak wyprzedził blondyna i zostawił go za sobą, na tyle, że nie byłoby go słychać. Odkręcił głowę i nadal biegnąc przed siebie, rozejrzał się wkoło. Nigdzie nie było śladu Alfreda, dlatego zatrzymał się, lekko dysząc. Okręcił się kilka razy wokół własnej osi, chcąc się rozejrzeć. Ameryki nie było nawet widać, zupełnie jakby rozpłynął się w powietrzu.
- Alfred? – Kirkland rozejrzał się jeszcze raz. Nic, żadnego znaku, że drugi blondyn gdzieś tutaj jest. – Alfred?! To nie jest śmieszne! Wyłaź natychmiast!
Ludzie, którzy chodzili alejkami, patrzyli na nieco zmartwionego Anglię, jak na kogoś chorego. Zero zrozumienia, można by rzec. Choć z drugiej strony, co ich obchodziło jakiś dwóch facetów, którzy biegają po całym parku, rzucając się nawzajem liśćmi?
Arthur coraz bardziej się niepokoił. Nigdy nie wiadomo, co przyjdzie do głowy Ameryce. Z jego talentem to nawet podnosząc liście mógłby sobie coś zrobić. To nie tak, że był nieodpowiedzialny, choć fakt, często nie myślał o konsekwencjach, ale jak mu coś strzeliło do głowy, to zazwyczaj przez ten pomysł znajdował się w niebezpiecznej dla siebie sytuacji. Alfred naprawdę był dużym dzieckiem.
Zielonooki podniósł dłoń i palcami przeczesał włosy. Czuł, że coś jest nie tak. Zrobił krok do przodu, w końcu musi znaleźć swojego chłopaka. Uszedł może trzy metry, kiedy poczuł, że ktoś łapie go w pasie i ciągnie do tyłu. Chciał krzyknąć, ale usta zatkała mu dłoń pełna różnobarwnych liści. Otworzył szerzej oczy i chciał się wyrwać z uścisku, ale nie mógł.
- Mam cię! – wykrzyknął Ameryka wprost do ucha zielonookiego. Kirklnad w tym momencie nieudolnie cofnął swoje stopy do tyłu i nastąpił nimi na buty Alfreda. Obydwaj zachwiali się i przewrócili się do tyłu. Anglia miał to szczęście, że nie wylądował na trawie, tylko na Jonesie, który jeszcze mocniej go złapał, kiedy poczuł, że obaj tracą równowagę. Alfred na początku stęknął lekko, a potem zaczął się śmiać.
- I z czego się śmiejesz głupku?! – krzyknął Arthur chcąc wyrwać się z objęć Ameryki. Zsunął się z niego i siadł na trawie obok. Patrzył jak blondyn obok ledwo łapie oddech, w przerwach między salwami śmiechu. Uderzył go kilka razy w ramię, co tylko zwiększyło napad chichotu u leżącego. Przewrócił jeszcze oczami, po czym rozejrzał się po okolicy. Przechodni patrzyli na nich z lekkim pobłażaniem, a co po niektórych można było dostrzec ciekawość.
Gdy przekręcił twarz w stronę swojego chłopaka, dłoń pociągnęła go za płaszcz do dołu. Po chwili poczuł ciepłe wargi na swoich, więc przymknął oczy i zatopił się w pocałunku. Ani się obejrzał, a teraz to on leżał na trawie, a na nim, okrakiem siedział Alfred, przyciskając jego dłonie do ziemi i nachylając się nad nim. Spróbował uwolnić swoje ręce z rąk Ameryki, ale ten skutecznie mu to uniemożliwił. Westchnął więc i spróbował zrzucić go z siebie, co spotkało się z takim samym efektem, jak uwalnianie rąk. Zamknął oczy na chwilę, starając się uspokoić i postarał się zmienić swoje spojrzenie, na najbardziej lodowate i groźne. Otworzywszy powieki, nadal widział pochyloną nad sobą twarz blondyna, który serwował mu właśnie swój firmowy uśmiech. Mimo, że leżał na ziemi, czuł, jak jego kolana robią się miękkie. Ten uśmiech zawsze to robił, zawsze do końca obezwładniał Arthura. Zrezygnowany, westchnął lekko i spojrzał prosto w błękitne oczy.
- Alfred, złaź ze mnie. – cała lodowatość i gniewność spojrzenia wyparowała bezpowrotnie. Na ich miejsce wkroczyła obawa, lekkie zdenerwowanie i, ku uciesze Ameryki, nić pożądania. – Jakbyś nie zauważył, to jesteśmy w parku, miejscu publicznym. Wkoło nas są ludzie. Mógłbyś łaskawie ze mnie zejść i zacząć zachowywać się jak na dorosłego przystało. Chyba, że jesteś na tyle wyluzowanym człowiekiem, że wszyscy naokoło, którzy się dziwnie na nas patrzą, w ogóle ci nie przeszkadzają i chcesz mnie tu teraz całkowicie rozebrać i uprawiać seks na trawie.
- A wiesz, że bardzo chętnie? – zaśmiał się Ameryka, a Anglia otworzył szerzej oczy. No chyba do tego Jones się nie posunie. Już prędzej o takie rzeczy posądziłoby się Francisa, ale nie Alfreda. – Ale nie mogę tego zrobić. Nie zniósłbym tego, że wszyscy inni pożeraliby wzrokiem takie ciacho.
Anglia zarumienił się nieco, ale mimo wszystko prychnął, udając zdegustowanego tym stwierdzeniem. Tymczasem Ameryka podniósł się trochę, nie rozluźniając jednak uścisku na dłoniach zielonookiego.
- A tak, zapomniałbym, nie zniósłbym jeszcze, gdyby obcy ludzie wzrokiem pożerali też ciebie. – dodał po chwili i wystawił język. Arthur otworzył usta z lekkiego zdziwienia, po czym wierzgnął mocno, znów chcąc zrzucić z siebie Alfreda. Ten zaśmiał się wesoło i zwiększył nacisk swojego ciała na ciało Kirklanda.
- Baka. Złaź ze mnie, ale już! – Anglia prychnął raz jeszcze i ponownie spróbował zrzucić z siebie niebieskookiego. Ameryka nachylił się nad jego twarzą ponownie i choć Arthur tego nie chciał, bo wolał się uwolnić, kręcąc przy tym mocno głową, to Ameryka i tak pocałował go, lekko nadgryzając jego dolną wargę. Chciał tylko, żeby zielonooki przestał się tak bardzo wiercić, skoro wiedział, że i tak nie da rady zrzucić z siebie, kogoś większego niż on sam. Kiedy tylko Arthur się uspokoił i zaczął oddawać się pocałunkowi, Alfred rozluźnił swoje dłonie, uwalniając ręce Anglii i po chwili splótł ich palce. Ich języki zaczynały walczyć ze sobą o dominację, a oni coraz bardziej zatracali się w tym, co właśnie robili. Wszystko wkoło gdzieś znikło, nie obchodziło ich nic, ludzie chodzący po parku kompletnie stracili jakiekolwiek znaczenie. Blondyni odpłynęli, zajmując się tylko i wyłącznie sobą. Można przypuszczać, że gdyby nie duże krople deszczu, które zaczęły spadać z nieba, Anglia i Ameryka całkowicie zapomnieli by o bożym świecie i posunęliby się dalej.
Gdy tylko Alfred poczuł na sobie zimne krople, oderwał się od Arthura i wstał szybko. Podał swoją dłoń leżącemu i pomógł mu wstać. Nim wyszli z parku, deszcz lał już jak z cebra, a oni sami zdążyli nieźle przemoknąć. Po wyjściu z parku przebiegli jakieś sto metrów, po czym ukryli się po wystającym dachem jakiejś knajpy. Chcieli przeczekać największą falę deszczu, ale nie zanosiło się na to, że ten w ogóle ustąpi. Anglia już chciał zaproponować, żeby weszli do baru, obok którego stali i ogrzać się trochę, ale zanim to zrobił, dłoń Alfreda złapała za jego nadgarstek i wyciągnęła na deszcz.
- Alfred, zmokniemy… - powiedział, kiedy dogonił blondyna i szedł z nim teraz ramię w ramię. Spojrzał na Amerykę, który uniósł swoją głową nieco do góry i wpatrywał się w coraz ciemniejsze niebo, skąd spadały na nich zimne krople. Po chwili nachylił twarz i spojrzał z szerokim uśmiechem na towarzysza.
- I tak jesteśmy mokrzy. – odparł mu wesoło. – Im szybciej dojdziemy do domu, tym prędzej będziemy mogli przebrać się w suche ubrania i ogrzać. A poza tym to lubię deszcz.
Szli wolnym, spokojnym krokiem przed siebie przez jakiś czas, dopóki Ameryka nie zauważył, że Arthur zaczyna drżeć z zimna. Zaśmiał się krótko, patrząc na przemokniętego chłopaka, któremu włosy kleiły się do czoła i karku, twarz zbielała z zimna, zostawiając tylko dwa rumieńce na policzkach, a dłoń, za którą go trzymał skostniała nieco. Zatrzymał się, puszczając rękę Anglii i rozpiął swoją skórzaną kurkę, z wyszytym numerem pięćdziesiąt na plecach. Zdjął ją i założył Arthurowi na plecy.
- Jest nieprzemakalna. – uśmiechnął się czule do chłopaka i ucałował w zimne i mokre czoło. – Calutki drżysz z zimna. A mówiłeś, że u ciebie jesień jest chłodniejsza niż u mnie.
- Ale u siebie nie chodzę, ot tak sobie po deszczu bez parasolki, albo chociaż kaptura. – parsknął w odpowiedzi i spojrzał w inną stronę. Jednak zaraz przeniósł swój wzrok na Amerykę, który teraz otoczył go ramieniem, pozwalając, żeby jego koszulka nasiąkła wodą z ubrań Kirklanda. – Zaraz to ty będziesz drżał, jeśli masz zamiar iść w samej koszulce do domu. Zabierz kurtkę i natychmiast ją sobie załóż. Nie chcę, żebyś się rozchorował.
- Już mówiłem - lubię deszcz. A poza tym już niedaleko do domu, nic mi się nie stanie. Prędzej ty się rozchorujesz po dzisiejszym dniu. – Alfred czuł jak krople deszczu wsiąkają w jego koszulkę, a gdy ta doszczętnie przemokła, zaczęły spływać po karku, wzdłuż pleców i kręgosłupa do dołu. Ameryce włosy już dawno przykleiły się do czoła. Nawet ten pojedynczy kosmyk, który zazwyczaj sterczał pionowo, ugiął się nieco, ale nadal odstawał od reszty.
Do domu dotarli w jakieś dziesięć minut. Obydwaj byli cali mokrzy, jednak Ameryka w przeciwieństwie do Anglii się z tego cieszył. Od zawsze lubił biegać po dworze, kiedy padał deszcz.
Pierwsze co zrobił Arthur po wejściu do mieszkania, to szybko zdjął mokre buty, odwiesił kurtkę Alfreda i pognał do łazienki. Chciał jak najszybciej pozbyć się przemoczonych rzeczy, na miejsce których założyłby suche i ciepłe ubrania. Zanim jednak to zrobił, zaszedł do sypialni i z jednej z szafek wyciągnął sobie czyste ubrania. Zamykając szafkę, uśmiechnął się sam do siebie. Cieszył się, że odkąd jest razem z Alfredem i odkąd często u niego nocuje, część jego ubrań jest właśnie tutaj. W przeciwnym wypadku musiałby teraz przebrać się w za duże spodnie i koszulkę, które wyglądałyby na nim, jak worek założony na stracha na wróble. Będąc już w łazience szybko pozbył się mokrych ciuchów, wieszając je na suszarce do ubrań, którą Ameryka zamontował sobie nad wanną. Było mu zimno od tego deszczu, więc czym prędzej założył na siebie swoje ubrania. Wziął jeszcze mały ręcznik i wytarł nim mokre włosy. Nie chciało mu się ich rozczesywać, więc patrząc w swoje odbicie w lustrze, ułożył je palcami i wyszedł z łazienki.
Tymczasem Ameryka, gdy zdjął już buty, rzucając je niedbale w korytarzu, nie zważając na to, że z jego ubrań kapie woda, poszedł cały mokry do kuchni i zaczął grzebać po szafkach. W jednej z nich znalazł ulubioną herbatę Arthura, więc wyciągnął całe opakowanie i rzucił je na stół. Przeszukał jeszcze kilka półek, po czym obok herbaty znalazła się puszka z kawą. Alfred rozejrzał się po kuchni w poszukiwaniu czajnika elektrycznego. Gdy tylko go znalazł, napełnił wodą i włączył. Zajrzał jeszcze do jednej z kuchennych półek i wyjął dwie filiżanki. Do jednej wrzucił kilka listków bardzo aromatycznej herbaty, a do drugiej wsypał dwie łyżeczki czarnej jak smoła kawy. Dopiero teraz zauważył, że woda, która kapała z jego koszulki jest prawie na wszystkich blatach w kuchni, a ta z nogawek była już na podłodze. Nawet z włosów co jakiś czas na podłogę spadała kropla. Mimo, że woda mu nie przeszkadzała, to wolał uniknąć uwag Arthura na temat porządku i czystości w kuchni. Wziął więc ścierkę i szybko wytarł podłogę i szafki.
Kiedy woda w czajniku już się ugotowała i Alfred właśnie zalewał filiżanki wrzątkiem, w kuchni pojawił się Anglia z ręcznikiem, który wisiał na jego ramieniu. Wilgotne włosy śmiesznie sterczały mu na wszystkie strony, ale on sam chyba nie zdawał sobie z tego sprawy, bo kiedy Ameryka na niego spojrzał i zaczął chichotać pod nosem, rzucił mu tylko pytające spojrzenie. Anglia zlustrował wzrokiem chłopaka i przewrócił oczami.
- Dlaczego się nie przebrałeś? Woda z ciebie kapie. Idź się przebrać i wytrzeć, bo się jeszcze przeziębisz. – popatrzył na koszulkę Alfreda, która przykleiła mu się do klatki piersiowej. Po chwili złapał się na tym, że patrząc się na Amerykę w przemoczonym ubraniu, oblizał wargi, bo ten widok wydał mu się niezwykle seksowny. Zarumienił się lekko i odwrócił głowę w drugą stronę, udając, że zobaczył w kuchni coś nader interesującego.
- Nie przeszkadza mi to. A poza tym, nie chce mi się iść do łazienki i szukać czystych ubrań. – niebieskooki odparł mu z lekkim śmiechem na ustach. Odstawił czajnik na miejsce i wziął cukier. Wrzucił sobie jedną kostkę do kawy, a resztę, w małym, szklanym pojemniczku, postawił na stole, obok filiżanki Arthura. – Zrobiłem ci herbatę. Lepiej wypij, albo to ty się przeziębisz.
- Nie będę pił, ani robił czegokolwiek innego, dopóki się nie wytrzesz i nie przebierzesz. – powiedział Anglia z przekorą godną małego dziecka.
- To nie pij. Nie przebiorę się, bo lubię siedzieć w mokrych ubraniach. – Ameryka siadł na krześle przy stole, wymieszał łyżeczką kawę i podniósł filiżankę do ust. Upił kilka łyków, dmuchając na gorącą ciecz, podczas gdy Anglia wpatrywał się w niego i nie ruszył się nawet o milimetr.
- Więc nie masz zamiaru się wytrzeć? – powiedział spokojnie po chwili.
- Nie.
- Nie?
- No nie. – Ameryka znów zanurzył swoje usta w kawie. Ku jego zaskoczeniu Anglia podszedł do niego i siłą zaczął ściągać mu koszulkę. Zszokowany Alfred wstał szybko i odskoczył do tyłu, wyrywając się Arthurowi. Co za szczęście, że Jones zdążył odstawić filiżankę na stół, bo w przeciwnym razie wrzątek znalazłby się i na nim, i na Anglii. – Co ty robisz?! Mogłem wylać na nas kawę i byśmy się poparzyli!
- Wszystko przez ciebie, bo zachowujesz się jak dziecko i nie chcesz zdjąć przemoczonych ubrań! – Anglia zrobił krok w stronę Alfreda z ponownym zamiarem zdjęcia z niego koszulki.
- Ja zachowuję się jak dziecko? – prychnął lekko Jones. Odpowiedziało mu kilkakrotne przytaknięcie głową. – Ja? A kto rzuca się na mnie i siłą chcę ściągnąć ze mnie ubranie, chociaż widzi, że trzymam filiżankę z wrzątkiem w dłoni?
- To nie jest teraz istotne.
- Tak, tak. A jakbym wylał to na ciebie, to byś mnie obwiniał. – Alfred ujawnił nieco urażoną minę dziecka. Arthur popatrzył przez chwilę na niego, po czym zrobił jeszcze jeden krok i znów zabrał się za zdejmowanie mokrej koszulki z Ameryki.
Alfred zrobił jeszcze jeden krok do tyłu, ale poczuł za sobą szafki, więc nie miał możliwości odsunięcia się jeszcze bardziej. Nie wiedział co robić, przecież nie odepchnie Anglii. Po chwili poczuł jak zimne palce dotykają jego skóry, podciągając mokry materiał do góry. Spojrzał na Arthura zza szkła okularów i wzrokiem poprosił, aby ten sobie darował. Kirkland zignorował to spojrzenie i podwinął koszulkę już całkiem wysoko. Zatrzymał się jednak, bo wiedział, że nie zmusi Alfreda, żeby ten uniósł ręce i dał sobie całkowicie zdjąć ubranie. Jedną dłonią zdjął więc ręcznik ze swojego ramienia i powoli wytarł nim brzuch i część pleców chłopaka. Przeniósł po chwili ręcznik na kark blondyna i pociągnął go w dół, tak, żeby ten nachylił ku niemu twarz. Alfred nie bardzo wiedział, co chce osiągnąć Anglia, ale po chwili poczuł, jak delikatne usta lekko muskają jego własne. Nachylił się więc jeszcze trochę i jedną rękę położył na talii Arthura, przyciągając go do siebie mocno.
Klatki piersiowe przywarły do siebie, a koszulka Arthura zaczęła nasiąkać wodą z koszulki Alfreda. Jednak żadnemu to nie przeszkadzało. Anglia nadal trzymał za ręcznik i gdy chciał pogłębić pocałunek, pociągnął materiał mocniej, przyciskając twarz Ameryki do swojej. Ich języki zaczęły dziki taniec, walcząc w tym samym czasie o dominację. Palce Anglii zacisnęły się odrobinę mocniej na ręczniku, pogłębiając uścisk na materiale, żeby tylko go nie poluzować i nie dać Ameryce się odsunąć. Obydwoje czuli smak swoich ust.
Jones zjechał jedną ręką odrobinę do dołu, podwijając koszulkę zielonookiego i stykając swoje opuszki palców z jego skórą. Arthur zadrżał lekko, a kiedy poczuł, że część dłoni Alfreda wsuwa się trochę pod spodnie, przebiegł po nim jeszcze jeden dreszcz, tym razem mocniejszy i dłuższy. Obydwaj przypuszczali, jak to się może skończyć.
Całowali się coraz namiętniej i nieco agresywniej, kiedy Ameryka wsunął swoją nogę pomiędzy nogi Arthura. Podniósł ją lekko napierając na krocze chłopaka i mocno łapiąc go obydwoma rękami w pasie, podniósł. Posadził go na blacie szafek kuchennych, nawet na chwilę się od niego nie odrywając. Anglia, gdy tylko siadł, rozchylił mocno nogi, pozwalając Ameryce, żeby ten przysunął się do niego najbardziej, jak tylko było to możliwe. Niebieskooki od razu z tego skorzystał. Puścił Arthura i oparł się dłońmi o powierzchnię szafek. Chciał na chwilkę przerwać pocałunek, żeby spojrzeć na Anglię, ale gdy tylko zaczął odsuwać głowę do tyłu, materiał ręcznika i sam Anglia mu na to nie pozwolił. Po chwili Ameryka z ust przeniósł się na szyję zielonookiego. Gdy tam pieścił go swoimi pocałunkami, Arthur zajęczał cicho kilka razy.
Kirkland zagryzł wargę i przymknął oczy. Było mu teraz tak dobrze. Nie chciał tego przerywać, za dobrze się czuł, będąc w takim stanie. Miejsca na jego ciele, które nawiedził Alfred swoimi pocałunkami, wydawały mu się płonąć ogniem. Jednak te płomienie były nad wyraz przyjemne i nigdy nie miało się ich dosyć. Jęknął ponownie, kiedy poczuł jak Ameryka wpija się w jego szyję, z pewnością w tamtym miejscu zostawiając po sobie malinkę.
Chyba nie było takiego miejsca na szyi Anglii, gdzie Alfred nie zostawiłby po sobie pocałunku. A przynajmniej on sam podświadomie tak stwierdził, bowiem przeniósł się teraz wyżej i drobnymi muśnięciami przesuwał swoje usta wzdłuż szczęki Arthura. Gdy zrobił to dokładnie z obydwu stron, wrócił na miękkie usta Kirklanda, które on sam rozchylił, pojękując od czasu do czasu. Ameryka wdarł się w nie, szukając swoim językiem, języka zielonookiego. Zanim jednak to zrobił, nie omieszkał polizać jego podniebienia i wewnętrznej części policzków. Doskonale wiedział, że Anglia to uwielbia.
Tymczasem ten drugi, kiedy poczuł ciepłe usta Alfreda na swoich, rozluźnił uścisk na ręczniku i zjechał dłońmi aż do pasa Ameryki. Podciągnął lekko jego koszulkę i opuszkami palców dotknął mokrej skóry. Uśmiechnął się lekko, czując dreszcze, który wywołał u niebieskookiego. Przesunął dłonie odrobinę ku górze, coraz bardziej zawijając koszulkę. Ciągle będąc połączonym pocałunkiem z blondynem, owinął sobie jedną dłoń ręcznikiem i położył ją na plecach chłopaka. Przesuwając ją do góry, w kierunku drugiej ręki, wycierał skórę Ameryki z jesiennego deszczu. Gdy dotarł do łopatek, wiedział, że dalej nie da rady. Ciężko było mu podnieść wyżej dłonie, poza tym, Alfred musiałby zdjąć teraz koszulkę. Złapał więc za krawędzie materiału i stanowczo je uniósł. Ameryka od razu odniósł do góry ręce i pozwolił ściągnąć z siebie ubranie. Anglia rzucił mokrą odzież na podłogę i dokończył wycierać plecy Jonesa.
Niebieskooki, gdy pozbył się koszulki, ujął w dłonie twarz Anglii, pogłębiając pocałunek na tyle, na ile tylko mógł. Czuł jak Arthur przesuwa po jego plecach materiałem, ale w ogóle mu to nie przeszkadzało. Po chwili jedna dłoń Kirklanda przeniosła się z pleców na szyję Alfreda, masując tam skórę opuszkami palców. Druga, owinięta w ręcznik, błądziła po jego klatce piersiowej i brzuchu, dokładnie ścierając wszystkie krople deszczu, które jeszcze tam były. Alfred chciał ponownie przenieść się na szyję Arthura, a potem od razu zjechać jeszcze niżej, ale niespodziewanie Anglia odsunął go lekko od siebie, zabierając swoje ręce. Uśmiechnął się przy tym chytrze i zdjął ręcznik z dłoni, rzucając go obok siebie na blat.
- Odsuń się, chciałbym zejść. – Kirkland obdarzył Amerykę wesołym spojrzeniem. Ten drugi nie bardzo wiedział o co chodzi, ale zrobił to, o co poprosił go chłopak.
- Co to przed chwilą było? – zapytał zdezorientowany Alfred, wodząc wzrokiem za Arthurem, który podnosił teraz jego morką koszulkę.
- Co  masz na myśli mówiąc „to”? – zielonooki odłożył ubranie na krzesło i spojrzał pytająco na Jonesa.
- No… to. – odparł niebieskooki. – Całowaliśmy się, widać było, że i tobie i mnie się to podoba. Myślałem, że zajdziemy dalej, a ty tak przerwałeś, kiedy ja zaczynałem się powoli rozkręcać.
- Musiałem cię jakoś podejść. – zaśmiał się Anglia. – Nie chciałeś zdjąć koszulki i się wytrzeć, więc zrobiłem to za ciebie. A to przed chwilą, to była taka mała prowokacja z mojej strony. Musisz mi wybaczyć.
Podszedł i pocałował Amerykę w usta, kładąc jedną dłoń na jego policzku. Gdy chciał się odsunąć, poczuł, jak Alfred łapie go za nadgarstek i na pewno nie puści tak łatwo. Chwilę potem, druga ręka spoczęła na talii Arthura, przyciskając go do ciała niebieskookiego. Anglia spojrzał na swojego chłopaka pytająco, nie mogąc się wyswobodzić.
- Co ty ro- – nie mógł dokończyć zdania, ponieważ Alfred zatkał mu usta własnymi. Nieco zdezorientowany Arthur pozostał bierny. Jak na złość nic nie przychodziło mu do głowy i nie wiedział, co ma teraz zrobić. Dopiero, gdy Ameryka przerwał pocałunek o odsunął twarz trochę do tyłu, spojrzał mu w prosto oczy.
- Wybaczę ci, jeśli coś dla mnie teraz zrobisz. – zaśmiał się wesoło Alfred, odsłaniając rząd równych, białych zębów.
- A czego ode mnie oczekujesz? – spytał Anglia chociaż domyślał się tego. Przez chwilę obydwaj nic nie mówili, dopóki Ameryka, jak na potwierdzenie myśli Arthura, nachylił się nad nim i owiewając swoim oddechem jego twarz, przesunął się w prawo, zatrzymując swoje usta tuż przy uchu chłopaka.
- Tego. Tylko nie mów mi, że nie chcesz… – pocałował go w ucho, jednocześnie przesuwając swoją dłoń pod koszulkę i zaczynając błądzić po jego plecach. Arthur jęknął mimowolnie, kiedy Ameryka przygryzł płatek jego ucha. Po chwili przeniósł się znów na usta Anglii, całując je czule, ale z coraz większym pożądaniem. – Kocham Cię Arthur. Nigdy nie zostawię cię samego, ani nie pozwolę cię skrzywdzić, wiesz?
Przerwał na chwilę, żeby tylko wypowiedzieć te słowa, które pomogłyby jeszcze bardziej nakręcić Anglię, po czym zajął się łączeniem ich w kolejnym, namiętnym pocałunku.
- Alfred, ale… nhnn… Herbata mi wystygnie! – powiedział Arthur, gdy tylko udało mu się na chwilę odchylić głowę, tym samym przerywając pocałunek.
- Zrobię drugą. – odparł mu Ameryka, uśmiechając się szelmowsko. Przytknął swoje usta do warg Anglii. Kirkland nie mógł zaprotestować, ale zaśmiał się w duchu i oplótł szyję Alfreda swoimi ramionami. Powoli, odbijając się od ścian i po drodze zrzucając z siebie niepotrzebne warstwy ubrań, trafili do sypialni Jonesa, gdzie prawdziwa rozkosz miała się dopiero zacząć.
***
            Anglia stał oniemiały na środku pomieszczenia, nie wiedząc, co ma powiedzieć. Nie przypuszczał nawet, że kiedykolwiek mogło dojść do takiej sytuacji, w jakiej jest teraz. Słowa, które przed chwilą usłyszał, odbijały mu się głośnym echem po całej czaszce. Miał wrażenie, że robią się coraz głośniejsze i wszyscy na korytarzu, a nawet na zewnątrz całego budynku, dokładnie je usłyszeli. Wbił swoje oczy w jakiś nieznany, nawet sobie punkt i myślał intensywnie. I co niby miał teraz zrobić? Co powiedzieć, jak się zachować? Miał zacząć krzyczeć, czy może od razu płakać? A może wybiec i trzasnąć mocno drzwiami?
            Spojrzał na osobę, która siedziała za biurkiem. Już jej nie słuchał, po prostu wbił w tą osobę wzrok. A gdyby ten mógł zabijać, postać na fotelu opływałaby właśnie w szkarłat swojej własnej krwi. Złożył dłonie w pięści i milczał. W środku szargały nim takie emocje, że gdyby nie jego powierzchowne opanowanie i samokontrola, zapewne rzuciłby się z pięściami na osobę przed nim. Zacisnął mocno powieki, czując, że oczy coraz bardziej go pieką. Nie mógł przecież pokazać tej słabości. A przynajmniej nie teraz, nie w tym budynku, a zwłaszcza, nie w tym pokoju.
            Wziął kilka głębokich oddechów, zniwelował echo słów w swojej głowie i otworzył oczy. Swój wzrok zatrzymał na jedynej osobie w pokoju, jeśli nie licząc samego Anglii.
            - Pan raczy żartować. – powiedział spokojnie, ale miał wrażenie, że głos strasznie mu drży. Przełknął ślinę i poczuł jak jakaś dziwna gula rośnie mu w przełyku.
- Nie, nie żartuję. – mężczyzna przysunął się z fotelem do biurka i oparł łokcie na blacie mebla. Przez chwilę przestrzeń wkoło nich wypełniała cisza, która zdawała się być dziwnie ciężka i bardzo nieznośna. – Wiem, że dla pana ta sytuacja może być trudna, ale-
- Może być trudna? – wciął się w pół słowa Anglia. Prychnął przy tym wyrażając swój sarkazm. To stwierdzenie, że sytuacja może być trudna śmieszyło go. Jak do cholery taka sytuacja mogłaby nie być trudna?! A zwłaszcza dla niego. Jak na gust Arthura, ta cała rozmowa zaczynała przypominać farsę. – Pan chyba nie zdaje sobie sprawy, w jakiej sytuacji mnie pan postawił. To, czego w tej chwili się ode mnie oczekuje, nie, wręcz żąda, jest ponad moje siły. Obawiam się, że nie mogę tego dokonać. I jestem świadomy, że przy takim obrocie spraw, jaki teraz ja funduję, muszę liczyć się z konsekwencjami, które z całą odpowiedzialnością wezmę na siebie.
- Panie Kirklandzie, niestety ja obawiam się, że nie ma pan wyjścia. – odparł mu mężczyzna. Nie spodziewał się, że osoba, z którą teraz ma do czynienia i która była uważana za kogoś bardzo sumiennego i odpowiedzialnego, mogłaby dopuścić się tego, czym było wyparcie się rozkazu. – To miało się stać, czy pan tego by chciał, czy nie. Cały rząd Wielkiej Brytanii planował to już od jakiegoś czasu.
- To dlaczego ja nic o tym nie wiem?
- Przecież nie jest pan członkiem rządu, tylko osobą, która pełni rolę personifikacji państwa. – ten spokojny głos zaczynał Arthurowi działać na nerwy. Pięści samoistnie zaciskały mu się jeszcze bardziej, o ile było to w ogóle możliwe. – Pan ma swoje światowe konferencje, a rząd kraju ma swoje. Te dwa zjazdy nie powinny ze sobą nijak kolidować.
- W takim razie dlaczego z każdej światowej konferencji muszę dostarczać panu solidne raporty, podczas gdy ja nie wiem, co dzieje się w rządzie? – przerwał na chwilę, żeby wziąć głębszy oddech. Widział, że mężczyzna już chce coś mu odpowiedzieć, ale pierwszy zabrał głos. – Skoro jestem utożsamiany z państwem i ciężko przy tym haruje, bo powiedzmy sobie szczerze, jeżdżenie po całym świecie, przesiadywanie na tych wszystkich konferencjach, łagodzenie konfliktów, organizowanie wszelakich imprez w naszym kraju, wypełnianie mnóstwa formularzy, sprawozdań i innych papierzysk nie jest najprzyjemniejsze, a często nie jest też proste; więc dlaczego nie mam prawa wiedzieć, co działo się na ostatnim posiedzeniu rządu, czy jakieś ustawy zostały zatwierdzone, czy coś jest planowane? Bo po pańskich słowach wychodzi na to, że jestem od czarnej roboty. I oczywiście nie mam prawa do dłuższych wakacji. Najdłuższy czas wolny jaki pamiętam miał miejsce kilka lat temu. I miałem wtedy tylko pięć dni wolnego. Cały rok haruje w pocie czoła, nie mając przy tym nawet czasu dla siebie. Raz na rok dostanę te trzy, cztery dni wolnego, ale w porównaniu do dwunastu miesięcy, czymże jest te kilka dni?
- Proszę się tak nie unosić. – mężczyzna za biurkiem musiał się trochę zirytować tym, co mówił Arthur, bo jego głos ze spokojnego przeinaczył się w nieco nerwowy i bardziej dosadny. – Przypominam panu, ze jestem pańskim przełożonym i powinien się pan odnosić do mnie z należytym szacunkiem.
- Nie daje mi pan powodu, żebym odnosił się z szacunkiem! – zakrzyknął Anglia. Czuł jak złość powoli bierze w nim górę. Wiedział, że jeśli ta dyskusja nie zakończy się w miarę szybko, może potem żałować tego, co zrobi. Ale musiał coś powiedzieć. A nóż to coś by go ocaliło. – Dla pana wiadomości w tej chwili jestem zmuszony zrobić coś, czego nie jestem w stanie zrobić! Czy pan nie rozumie, że to mnie przerasta?!
- Mówiłem już, że nie ma pan wyjścia. Do tego musiało kiedyś dojść. A teraz jest na to dobry czas. Jesteśmy jedną z największych potęg na świecie, mamy wielkie szanse na to, że wszystko pójdzie zgodnie z naszymi oczekiwaniami. Czas odebrać to, co kiedyś było nasze. – Arthur otworzył szeroko oczy. Wpatrywał się w swojego szefa, który wyciągnął z szuflady biurka jakieś kartki i zaczął się w nie wczytywać. Anglia dziś usłyszał wiele rzeczy, ale to ostatnie zdanie wbiło go w ziemię. Odebrać to, co kiedyś było ich. Przecież jego szef nie ma nawet najmniejszego wyobrażenia, czym było to ‘kiedyś’! Od tego czasu minęło już wiele wieków, więc jak jego przełożony, będąc lekko po pięćdziesiątce może wiedzieć jak wtedy było na świecie? Książki od historii w tym wypadku nie wystarczą, żeby naprawdę dobrze zrozumieć ówczesną sytuację, trzeba było wtedy żyć, jak Arthur.
- Może pan już odejść, panie Kirklandzie. – przełożony Anglii podniósł oczy i spojrzał na zielonookiego, który dalej stał jak sparaliżowany i tępo wbijał w niego wzrok. – Z racji, że to naprawdę ciężki orzech do zgryzienia, dostanie pan tydzień wolnego. Zostaną panu dostarczone materiały na temat całego planu. Prosiłbym, aby pan się z nimi dobrze zapoznał. To wszystko. Do zobaczenia za tydzień.
Niczym lalka, Arthur odkręcił się i sztywnym krokiem wyszedł z pomieszczenia. Cała złość uleciała gdzieś z niego. Teraz w klatce piersiowej czuł jakieś dziwne kłucie. Strasznie go bolało, nie wiedział jak sobie poradzić z tym bólem. Zerknął szybko na zegarek, który wisiał na ścianie tuż przed nim, była dopiero trzynasta. Sięgnął do kieszeni spodni po telefon. Wyjął go i dopiero teraz zauważył, że ręce zaczęły mu drżeć. Już niewiele brakowało, żeby pierwsze łzy wyleciały z kącików jego oczu.
Zrobił kilka kroków naprzód, chcąc udać się do łazienki, ale dotarło do niego, że ma tydzień wolnego. Jakby ten czas miał zrekompensować to, co ma się niedługo wydarzyć. Odkręcił się na pięcie i szybkim krokiem skierował się do wyjścia z budynku. Nie chciał tu być ani chwili dłużej. Z lekko spuszczoną głową i telefonem w ręku, niemalże biegł do drzwi. Nie przejmował się tym, że wszyscy ci, których mijał, patrzyli się na niego dziwnie. To w ogóle nie miało dla niego znaczenia, niech myślą co chcą. Nawet gdyby im wszystko powiedział, to nie zrozumieją. Nie mógł znieść powietrza w tym budynku, które po wyjściu z gabinetu szefa dziwnym trafem zrobiło się gęstsze, cięższe i duszące. Arthur musiał brać teraz głębokie wdechy, żeby w ogóle się dotlenić. A może to była wina łez, których nie zdołał dłużej wstrzymywać i które teraz spływały po jego policzkach?
Mocno pchnął drzwi i wybiegł przed budynek, wprost na chodnik, omalże nie wpadając na jakiegoś przechodnia. Przeprosił i ruszył przed siebie. Uniósł telefon i nacisnął jakiś przycisk. Ledwo widział, bo przez łzy litery na wyświetlaczu zamazały się i nie mógł odpowiednio ich odczytać. Wierzchem drugiej dłoni wytarł słone krople i ponownie spojrzał na cyferblat urządzenia. Nacisnął kilka klawiszy i przyłożył telefon do ucha. Słyszał jednostajne pikanie po drugiej stronie i tylko czekał, aż słuchawka zostanie podniesiona i usłyszy głos.
- Chyba wiem, co mi chcesz powiedzieć. Rozmawiałem ze swoim szefem. – spokojny głos Alfreda dobiegł jego uszu. Ale oprócz spokoju było coś jeszcze. Ameryka brzmiał tak, jakby chciał zamaskować cały swój ból i zamienić go na pocieszający ton. Niestety nie był tak dobrym aktorem.
- Alfred, przepraszam, nie mogłem nic zrobić. – szloch Anglii uderzył w Jonesa ze zdwojoną siłą. Jeśli się jakimś cudem nie uspokoi, zaraz i on się rozklei, a tego by nie chciał.
- Arthur, spokojnie…
- Jak mam być spokojny? No jak?
- Proszę… - Ameryce niewiele brakowało, żeby samemu zacząć płakać. – Nie mogę teraz rozmawiać. Jestem na lotnisku. Za chwilę mam samolot. Będę u ciebie wieczorem. Proszę, idź do domu, dobrze? Poczekaj na mnie i nie zrób nic głupiego, ok?
- Będę czekał. – Anglia ponownie wytarł łzy i skręcił w jakąś uliczkę, która stanowiła skrót do jego domu. Chce już tam być, jak najszybciej. Chce tam wejść, zamknąć się w tych czterech ścianach, nie zawracać sobie głowy niczym innym i po prostu czekać. Czekać, aż Ameryka zapuka do drzwi, a wtedy on mu otworzy i rzuci się ma na szyję.
- Przepraszam, mam odprawę, muszę wyłączyć telefon. Czekaj na mnie. Kocham cię.
- Ja ciebie też… - odpowiedział Arthur, ale Alfred już tego nie słyszał. Blondyn przeszedł jeszcze kilka metrów, trzymając telefon przy uchu. Włożył go do kieszeni, gdy puścił się przed siebie biegiem.
Przez całą drogę nie zatrzymał się ani razu. Biegł najszybciej jak tylko mógł. Musiał się schować w swojej pieczarze. Dopiero, kiedy zamknął za sobą drzwi, oparł ręce na kolanach i pozwolił, aby oddech mu się wyrównał. Wyprostował się i wytarł twarz dłońmi, zdając sobie sprawę, że już nie płacze. Zdjął buty, poszedł do sypialni i przebrał się w pierwsze lepsze ciuchy, które leżały na wierzchu. Poszedł do kuchni i wstawił wodę na herbatę. Kiedy wrzucał kilka listków do filiżanki, dłonie nadal mu drżały, a kłucie w klatce piersiowej, które poczuł, będąc jeszcze w gabinecie swojego szefa, nie zmalało.
Siadł na krześle i czekał, aż woda osiągnie temperaturę wrzenia. Spojrzał po chwili w okno i zaczął zastanawiać się, jak to wszystko będzie teraz wyglądać. Nawet nie zauważył, że od kilku dobrych chwil czajnik daje znać o sobie przeciągłym gwizdem. Kiedy ten odgłos do niego dotarł, potrząsnął głową i wstał, podchodząc do szafki i podniósł czajnik do góry. Przesunął się kawałek i kiedy przechylił szyjkę naczynia, niespodziewanie owy przedmiot wydostał się z jego uścisku. Spadł najpierw na szafkę, a potem na podłogę, wylewając z siebie cały wrzątek. Arthur na szczęście zdążył odskoczyć na bok, więc na woda nie trafiła w niego.
- Cholera. – zaklął cicho. Szybko znalazł ścierkę i nachylił się, żeby posprzątać. Gdy wstał, poczuł mocniejszy uścisk w sercu, a fala łez sama wydostała się z jego oczu na wierzch. Znów zaczął szlochać, tym razem głośniej. Siadł na krześle, położył łokcie na blacie stołu, a głowę oparł na dłoniach. Zacisnął mocno oczy i zagryzł zęby, ale to mu w ogóle nie pomogło. Miał nadzieję, że do przyjazdu Alfreda jakoś się uspokoi.
Gdy udało mu się zaparzyć herbatę i wypić ją na spokojnie, poszedł położyć się w sypialni. Skulił się trochę i zamknął oczy. Starał się o niczym nie myśleć, ale niestety to, co dzisiaj usłyszał nie dawało mu spokoju. Nie mógł nawet na chwilę o tym zapomnieć. Łzy powolutku same płynęły przez policzki i wsiąkały w pościel, kiedy tylko spadły z jego twarzy. Jak bardzo chciałby się teraz obudzić i zdać sobie sprawę, że to był tylko koszmar. A potem zacząć się śmiać i opowiedzieć wszystko Ameryce, które wtórowałby mu swoim dźwięcznym głosem. Dlaczego nie mogłoby tak być?
Anglia usłyszał dzwonek do drzwi. Otworzył oczy i spojrzał na zegarek. Była już dwudziesta, a on położył się jeszcze przed drugą. Musiał zasnąć. A za drzwiami na pewno stoi jego ukochany Ameryka! Zerwał się więc szybko i pobiegł otworzyć. Przed domem rzeczywiście stał Ameryka z założonym plecakiem i mokrą kurtką. No tak, na jesieni przeważnie cały czas pada.
Anglia gdy tylko go zobaczył, przypomniał sobie te kilka słów, które usłyszał wcześniej. Mocno zacisnął powieki, ale gdy po chwili je otworzył, potok łez wylał się na zewnątrz. Od razu rzucił się na szyję Ameryce i przycisnął do niego mocno. Zaczął mu łkać do ucha, próbując coś powiedzieć, ale sam nawet nie wiedział co.
- Spokojnie, ciiii… - Alfred nachylił głowę i zanurzył swoją twarz we włosach Arthura. Nie znosił, kiedy Anglia płakał. Nienawidził patrzeć jak cierpi, nienawidził patrzeć jak wielki ból jest wtedy w jego oczach. – Chodź, wejdziemy do domu.
Arthur patrzył na chłopka zapłakanymi oczami, gdy ten zrzucił plecak na podłogę, a potem zdjął buty i odwiesił kurtkę na wieszak. Ameryka pociągnął Anglię za dłoń do salonu i usiadł z nim na kanapie. Niebieskooki od razu przytulił do siebie drugiego, mocno obejmując ramionami. Kirkland zacisnął swoje dłonie na materiale koszulki Alfreda na jego plecach. Przycisnął się do niego najbardziej jak mógł. Chciał tak trwać w nieskończoność. Jeszcze gdyby ten płacz dał mu spokój…
- Proszę, przestań już płakać. – powiedział cicho Ameryka. Sam czuł, że i do niego dociera ten okropny ból. Czuł, jak krąży po jego klatce, aż w końcu dociera do serca i ściska je chorobliwie mocno, nie dając mu się w jakikolwiek sposób uwolnić.
- Nie mogę, to silniejsze ode mnie. Przepraszam. – w gardle Arthura wyrosła dziwna narośl, która uniemożliwiała mu mówienie, więc ledwo słyszalnie szepnął do ucha Ameryki.
- Nie przepraszaj, nie masz za co… - odparł mu niebieskooki. Szybkim ruchem, zanim cokolwiek zauważył Anglia, Alfred wytarł swoje policzki. Dopóki nie słyszał płaczu chłopaka sam mógł się od tego powstrzymać. Ale teraz, kiedy czuł, jak od czasu do czasu jakaś słona kropla spada na jego koszulę i od razu w nią wsiąka, nie dał rady się hamować. Chciał pomóc Arthurowi, ale nie wiedział jak. Zresztą, czy na chwilę obecną jest jakiekolwiek wyjście z takiej sytuacji? Obaj w to wątpili, ale tylko Ameryka starał się pokazać co innego. Niby zawsze miał nadzieję i pozytywne myśli go nie opuszczały, ale teraz… sam nie był już niczego pewien, a optymizm uleciał z niego całkowicie. Już miał złe przeczucie. I jak na złość nie mógł się go pozbyć, albo chociaż odstawić na chwilę na bok.
- Co my teraz zrobimy Al? – załkał Arthur. Pociągnął nosem i poczuł, jak Ameryka lekko go unosi i sadza okrakiem na swoich kolanach. Zgiął więc kolana i położył na kanapie. Po chwili Jones zaczął go od siebie lekko odsuwać, na co Kirkland jęknął i puścił koszulkę chłopaka. Spojrzeli sobie prosto w oczy. – Nie chcę, żeby to się źle skończyło.
- Nie skończy się. – Ameryka wpatrując się wprost w zielone tęczówki Anglii, ujął jego twarz w dłonie, wsuwając swoje smukłe palce w jego włosy. Nachylił się i dotknął jego czoła swoim. Owiał jego twarz ciepłym oddechem i zanim cokolwiek mu odpowiedział, popatrzył jeszcze przez chwile Arthurowi prosto w oczy. – Zobaczysz, wszystko będzie dobrze. Damy radę, jakoś sobie poradzimy, zobaczysz.
Ameryka nachylił się jeszcze odrobinę, przekręcając twarz w jedną stronę i czule pocałował Anglię. Przeciągał tą pieszczotę przez chwilę, a potem odsunął się delikatnie, nie wypuszczając z objęć twarzy Arthura. Znów spojrzał na niego i znów ujrzał ten ból, to cierpienie, jakie tkwiło w tych zielonych tęczówkach, z których sączyły się coraz to nowe łzy. Jeszcze raz nachylił się i zostawił na ustach Kirklanda pocałunek, a zaraz potem przytulił go mocno, pozwalając, aby ten wtulił swoją głowę w jego klatkę piersiową.
- A co jeśli nie będzie dobrze? Co wtedy zrobimy? – zapytał Anglia, unosząc twarz odrobinę do góry, żeby zobaczyć Amerykę.
- Nie myśl tak. Musi być dobrze, słyszysz? Musi. – jak na potwierdzenie swoich słów Alfred objął ramionami szczelniej chłopaka i pocałował go we włosy, przy okazji zaciągając się ich wspaniałym zapachem. – Proszę, przestań już płakać.
- Może jak razem pójdziemy do mojego szefa i z nim porozmawiamy, to uda nam się cokolwiek załatwić. Myślisz, że to dobry pomysł?
- Arthur… - westchnął niebieskooki. Wiedział, że muszą coś zrobić, ale nie był pewien, czy taki plan pozwala ujrzeć im jakieś światełko w tunelu. – Nie wiem, wydaje mi się, że to nie najlepszy pomysł. Jeszcze oberwiesz za to, że mnie przyprowadziłeś.
- To co zrobimy? Nie możemy siedzieć bezczynnie… - wydawało się, że szloch Anglii powoli ustawał, ale on sam nie uspokoił się ani trochę.
- Nie wiem, porozmawiamy jutro. Mogę tu zostać jeszcze dwa dni, coś wymyślimy. – odpowiedział mu spokojnie Alfred. Zaczął głaskać Kirklanda po plecach, próbując go uspokoić i sprawić, że przestanie wreszcie łkać. – Na razie przestań płakać. Nie znoszę patrzeć jak tak cierpisz, więc proszę, przestań już płakać…
Anglia mruknął coś w odpowiedzi i jeszcze bardziej wtulił się w ciało Jonesa, wsłuchując się przy tym w bicie jego serca. Zamknął powieki i ani się obejrzał, a usnął. Alfred siedział z Arthurem na kolanach jeszcze jakiś czas, dopóki nie upewnił się, że zielonookiego nie da się teraz ot tak wyrwać ze snu. Dopiero wtedy sam poczuł się śpiący i postanowił przenieść się razem z chłopakiem do sypialni. Jako, że nie chciał go budzić, wziął go na ręce i ostrożnie wstał. Bardzo powoli i najciszej jak tylko umiał, zaniósł chłopaka do sypialni, kładąc go na wielkim łóżku. Ostrożnie i bardzo delikatnie rozebrał Anglię, ułożył i przykrył kołdrą, a sam wrócił się po plecak na korytarz i poszedł do łazienki. Stanął przed umywalką, odkręcił kurek i nabrał wody w dłonie. Chlusnął nią sobie w twarz, mocząc przy tym kilka kosmyków włosów. Podniósł głowę i spojrzał na swoje odbicie w lustrze. Czy on zawsze miał takie matowe oczy?
Prychnął do siebie i odwracając wzrok od lustra, przebrał się szybko i wrócił do sypialni. Zdjął swoje okulary, odkładając je na szafkę nocną i po cichu wsunął się pod kołdrę, układając się wygodnie na łokciu obok Arthura. Przyjrzał się mu i dopiero teraz zauważył jak bardzo spuchnięte miał oczy od płaczu. Aż poczuł dziwne ukłucie w sercu. Zamrugał kilka razy oczami i pozwolił, żeby kilka łez wyleciało z kącików jego oczu. Zanim spadły na pościel wytarł je wierzchem dłoni. Odetchnął kilka razy głęboko i odgarnął kilka kosmyków blond włosów, które opadły Arthurowi na twarz, zasłaniając oczy. Nachylił się jeszcze i pocałował go delikatnie w czoło, po czym położył się, obejmując ramieniem chłopaka i po chwili usnął zmęczony wydarzeniami z całego dnia.
Obydwaj spali dziś spokojnie, będąc blisko siebie. Nic nie zakłóciło ich snów. Żaden nie rozluźnił uścisku. Przytuleni do siebie mieli poczucie bezpieczeństwa. Niepokoiło ich jednak to, że właśnie to bezpieczeństwo niedługo ich opuści. Co gorsza, zabierze ze sobą szczęście, spokój i harmonię. Żaden z nich też nie wiedział, czy to wszystko kiedykolwiek do nich wróci. Oczywiście, była szansa, że wszystko dobrze się ułoży, ale jak wielka ona była? Gdyby tylko mogli dostać teraz odpowiedź.
Pierwszy obudził się Ameryka. Otworzył oczy, kiedy słońce zostawiło na nim swoje promienie, drażniąc jego skórę. Podniósł jedną dłoń i zasłonił nią promyki słońca. Zmrużył przy tym oczy i pozwolił, żeby wzrok na nowo dostosował się do otoczenia. Spuścił lekko głowę, spoglądając na twarz Arthura. Kirkland leżał na jego klatce piersiowej, obejmując go jednym ramieniem. Na twarzy miał wymalowany prawdziwy spokój. Gdyby tylko Alfred mógł zatrzymać ten spokój i ciszę… Wszystko byłoby wtedy idealne, bez żadnych problemów, żadnych zagrożeń, czy niebezpieczeństw.
Ameryka spojrzał w sufit. Nie było na nim nic ciekawego, ale zatrzymał swój wzrok na jakimś punkcie i zaczął się intensywnie zastanawiać. Co oni mają teraz zrobić? Czy naprawdę szczęście nie jest im pisane? Wszystko jest takie skomplikowane, życie jest skomplikowane. A do tego ludzie jeszcze je utrudniają, jakby mało przeszkód stało na drodze. Na tej ścieżce nie ma nawet jakiejś wskazówki, drogowskazu, żeby ominąć wszystkie wyboje i trudności. A przecież trzeba jakoś wyjechać na prostą.
- Gdzie jest nasza prosta, Iggy? – Alfred szepnął sam do siebie, zerkając tylko na wtulonego w niego chłopaka. Ten oddychał spokojnie, miarowo nabierając powietrza i po chwili je wypuszczając. Wyglądał tak niewinnie z tymi kosmykami, które opadały mu na twarz. Był po prostu piękny. Ameryka ręką, którą go obejmował, zaczął delikatnie głaskać go po plecach.
Przekręcił głowę i spojrzał w okno. Słońce przemieszczało się coraz wyżej na nieboskłonie. Od jego promieni jasno było już w całym pokoju. Ameryka spróbował popatrzeć przez chwilę w jasną gwiazdę, ale jego oczy nie mogły tego znieść, więc odwrócił wzrok, mrugając szybko. Po chwili zdał sobie sprawę, że jeszcze chwila, a zacznie płakać. Cała sytuacja kompletnie go przytłoczyła. Szczerze powiedziawszy, to spodziewał się tego. Ale kto by nie załamał się po czymś takim?
Zacisnął mocno powieki i zagryzł zęby. Postanowił, że nie będzie płakał. A przynajmniej nie przy Arthurze. W końcu to zawsze Alfred był tym, który mazgaił się bez powodu, kręcił się w nocy na łóżku, tuląc się do Anglii, bo miał koszmary i chciał sobie z nimi jakoś poradzić. To on płakał po każdym horrorze, wykorzystując przy tym Kirklanda, żeby ten się nim wtedy opiekował. To on zachowywał się jak wielkie rozwydrzone dziecko, które w chwili utraty swojej zabawki zaczynało płakać, żeby tylko odzyskać cenną rzecz. To on zazwyczaj był tym, który szukał oparcia w partnerze. Ale nie teraz. Nie, nie może pokazać, że jest tak bardzo słaby, że sytuacja całkowicie go przerosła i nie może sobie z nią poradzić. Musi być dzielny, niczym prawdziwy heros, w końcu chce nim być. Skoro Anglia zazwyczaj był tym, który musiał znaleźć rozwiązanie z trudnej sytuacji, a teraz jest tym, który rozpaczliwie szuka tego rozwiązania i oparcia w drugiej osobie, to Alfred musi mu je dać. Bez względu na wszystko, muszą się teraz zamienić rolami.
Tylko jak Ameryka znajdzie rozwiązanie? Gdzie w ogóle ma zacząć szukać?
Gapił się znów w sufit, przez bliżej nieokreślony czas. Nic nie przychodziło mu do głowy. Jego umysł wypełniała taka irytująca pustka. Po chwili do niej wdarła się pewna myśl, ale gdy tylko ją przeanalizował, wykrzywił twarz w grymasie. Nie podobało mu się to, ale… Tylko to można było zrobić. W zasadzie nie był to żaden plan, tylko odgórne rozporządzenie i rozkaz. A może… może nie będzie tak źle?
Alfred westchnął cicho. Spojrzał w dół i dopiero teraz zauważył, że przygląda mu się para intensywnie zielonych oczu. Ten piękny odcień szmaragdu, który kochał ponad życie.
- O! Arthur, od jak dawna nie śpisz? – spytał Jones. Uśmiechnął się przy tym delikatnie i nachylił, żeby pocałować chłopaka w czoło.
- Przed chwilą otworzyłem oczy. – Anglia również uniósł kąciki ust, ale po chwili posmutniał znacząco. Spuścił wzrok i patrzył na poduszką obok Ameryki. Już czuł, że policzki zaczynają go powoli piec, a oczy lada chwilą znajdą się za zasłoną łzawej mgiełki. – Al?
- Mhm? – mruknął w odpowiedzi niebieskooki. Patrzył cały czas na chłopaka i nadal głaskał go po plecach.
- Musimy coś wymyśleć. – powiedział smutnym, cichym tonem zielonooki.
- Będziesz musiał wykonać ten rozkaz. – poważny ton głosu Alfreda dopiero po dłuższej chwili dotarł do uszu Arthura. Ten otworzył szeroko oczy. Otworzył usta i chciał coś powiedzieć, ale nie mógł wydobyć z siebie głosu. Czy on się przypadkiem nie przesłyszał? A może jeszcze śpi i to tylko zwykły sen.
Anglia podniósł się i oparł jedną dłonią o materac łóżka. Był w szoku. Jak według Alfreda miał zrobić coś takiego? Zacisnął mocno powieki, odwrócił wzrok i złożył dłonie w pięści. On nie może, nie jest w stanie wykonać tego rozkazu. Czy nie po to są tutaj teraz razem, żeby znaleźć wyjście z tej sytuacji i uniknąć tego rozkazu?
Alfred również usiadł i spojrzał na krawędź łóżka przed sobą. Czuł się, jakby przed chwilą zadał Arthurowi cios nożem między żebra. Ale co miał poradzić? Nie widział na razie żadnego wyjścia z sytuacji, nie mógł nic poradzić. A Arthur musiał wykonywać rozkazy przełożonego.
- Arthur, wiem, że będzie ci ciężko…
- Ciężko? – prychnął lekko Kirklnad. – Ty chyba nie wiesz o czym mówisz. Nie mogę tego zrobić Alfred, nie mogę! To wbrew mnie, wbrew moim zasadom i wszystkiemu czego kocham!
Łzy zaczęły powoli sączyć się z oczu Anglii. Chciał zapanować nad nimi, kiedy jeszcze miał na to okazję, ale nie udało mu się. Po chwili cały potok słonych kropelek płynął przez jego policzki. Gdy tylko Alfred zobaczył go takiego, coś ścisnęło go za serce. Nienawidził patrzeć na łzy Arthura. A tym bardziej, kiedy wiedział, że to on sprowokował je do wypłynięcia na wierzch. Szybko przysunął się do niego i mocno przytulił, samemu kontrolując swój organizm, żeby ten nie spłatał mu figla i żeby łzy nie zaczęły spływać po jego policzkach. Po chwili odsunął się od Anglii, ujął jego twarz w dłonie, pocałował w usta i spojrzał prosto w szmaragdowe oczy.
- Oboje tego nie chcemy, ale musisz to zrobić. – powiedział spokojnie i poczuł, że coś wyrasta  mu w krtani i blokuje ją, żeby nie mógł powiedzieć ani słowa. Przełknął więc ślinę, odetchnął głęboko i mówił dalej. – Nie dam cię nikomu skrzywdzić i nie dopuszczę, żebyś zrobił coś, co zrujnuje ci resztę życia. Będę nad tobą czuwał zawsze, nawet jeśli nie będziemy blisko siebie. Zwłaszcza wtedy, rozumiesz? Musisz mi obiecać, że na razie nie wykręcisz jakiegoś numeru i zrobisz to, co ci każą.
- Nie chcę Alfred. Nie mogę tego zrobić. – powiedział cichutko Anglia. Łzy kapały z jego twarzy, spadając na pościel i po chwili w nią wsiąkając. Arthur i Alfred patrzyli sobie prosto w oczy, widząc w sobie nawzajem smutek i ból. Świadomość tego, co ich czeka jeszcze bardziej przytłaczała ich obu. – Boję się tego Al…
- Wiem, ale musisz to zrobić. Jakoś z tego wybrniemy. Wymyślę coś. – uśmiechnął się pocieszająco Ameryka. Nie był pewien, czy jego oczy wyrażały to co uśmiech, miał nadzieję, że tak, bo nie wiedział, czy da radę znaleźć jakieś wyjście z tej sytuacji. – Musisz to zrobić Arthur. Musisz zaatakować Stany Zjednoczone, musisz zaatakować mnie, tak jak ci rozkazano.
***
Środek grudnia, jeden ze stanów USA. Święta zbliżają się wielkimi krokami. Śnieg nie oszczędza ludziom swojego widoku, sypiąc się z nieba, niemalże tonami. Biały puch zalegał dosłownie wszędzie, ale w tym roku nikomu nie było do śmiechu, roześmiane dzieci nie biegały po dworze, lepiąc bałwany, czy też rzucając się śnieżkami. Pary młodych, ale i tych starszych kochanków, nie wychodziły na spacer, żeby błąkać się bez celu po okolicy, trzymając się za ręce. Być może przyczyną, nie główną, ale jedną z tych pobocznych, było to, że mróz szczypał niemiłosiernie w policzki, które po kilku minutach pobytu na dworze, zalewały się różowym rumieńcem. Nie trzeba było nawet robić czegoś specjalnego, wystarczyło stanąć na zimnym, niczym sam śnieg, powietrzu i poczekać kilka minut, żeby twarz przybrała całkiem inny kolor. Zima tego roku była naprawdę sroga.

Biegł.
Biegł przed siebie, nieudolnie wyciągając dłoń i próbując powstrzymać wściekle padający śnieg, przed wpadaniem w jego oczy. Ten z kolei coraz mocniej sypał i nie zapowiadało się, aby przestał, chociażby na krótką chwilę.
Był już bardzo zmęczony. Pomimo ciepłego i solidnego ubioru prawie nie czuł już stóp ze zmęczenia. To samo było z dłońmi, a przecież i one schowane były w ciepłym i miękkim materiale rękawiczek. Jedyne czego teraz potrzebował, to mocna herbata, koc i dobra książka. Ta myśl właśnie uderzyła mu do głowy. Nie, nie koc. Alfred byłby lepszy. Alfred przytuliłby go mocno i rozgrzał jak nic i nikt inny. Był zdecydowanie lepszy od każdego koca na świecie.
Arthur zmrużył oczy na chwilę, żeby te odpoczęły od płatków śniegu, które pchały się mu pod powieki. Brnął tak przez pokaźne zaspy, a ślady po nim, zacierał wiatr i śnieg, które zaczęły ze sobą od jakiegoś czasu współpracować. Uszedł tak kilkanaście metrów, kiedy poczuł, że jego stopa trafiła na jakąś nierówność. Nim zdążył przenieść ciężar ciała z owej źle postawionej nogi, leżał już w środku zaspy, twarzą w śniegu. Podniósł się do klęczek i zaklął cicho pod nosem. Mruczał coś pod nosem, rozglądając się wkoło. Jedyne czego był pewien, to fakt, że był teraz w jakimś lesie, gdzie gałęzie drzew aż uginały się od nadmiaru śniegu. Westchnął głęboko i wypuścił buzią powietrze. Dwutlenek węgla, który wydobył się z jego płuc, niemalże natychmiast zamienił się w siwy obłoczek.
Była jeszcze jedna rzecz, która niestety była prawdą. Arthur był na wojnie. Przeciwko Alfredowi.

- Musi pan go pokonać. Musimy zdobyć te tereny, to bardzo wzmocni nasz kraj. A chyba panu na tym zależy, prawda? – powiedział szef Kirklanda spokojnym głosem, w którym mimo wszystko można było odnaleźć nutkę podniecenia sytuacją i może odrobinę ekscytacji. Anglia nie odpowiedział, więc jego przełożony po chwili zastanowienia dodał jeszcze. – Wiem, że to dla pana bardzo ciężka sytuacja i podziwiam pana za to, że zgodził się wykonać rozkaz. Ale na sam koniec, żebyśmy się źle nie zrozumieli, musi pan pokonać Alfreda Jonesa. Ma pan go zabić, rozumie pan? On, jako personifikacja państwa, również weźmie udział w wojnie. Jednak może zginąć tylko z rąk innego państwa, albo własnego szefa. A jeśli zginie personifikacja, kraj przestanie istnieć, jeśli wie pan, co mam na myśli.
Wiedział, co szef miał na myśli. Wiedział to aż za dobrze i dlatego nie chciał do tego dopuścić. Nie odpowiedział jednak, tylko przytakną mu głową. Z trudem powstrzymywał łzy, których ostatnimi czasy było naprawdę dużo w jego życiu. Odkąd się o tym wszystkim dowiedział, płakał codziennie. Kiedy Alfred był przy nim, powstrzymywał się jako tako, ale zawsze gdy brał prysznic, woda mieszała się ze słonymi kroplami, które sączyły się z jego oczu. Miał nadzieję, że Alfred tego nie zauważał. Jak bardzo się mylił…
A teraz, kiedy Alfreda już nie ma, zachowywał się jak automat. Wstawał rano, brał prysznic i płakał, wychodził do pracy, gdzie obowiązki skutecznie go powstrzymywały przed uronieniem łez, ale i tak chodził przygnębiony i rozrywany przez ból. Potem wracał do domu, parzył sobie herbatę i wpatrując się pusto w okno znów płakał. Zanim usnął również. Aż dziwił się, że miał w sobie tyle łez.

Parsknął na to wspomnienie, które przebiegło mu przez umysł. Ta, jasne, zgodził się wykonać rozkaz. Raczej nie miał innego wyjścia. A teraz przyszło mu walczyć przeciwko osobie, którą kocha najmocniej na świecie. Ma zabić. Ma zastrzelić Alfreda. Albo poderżnąć mu gardło, udusić, wbić nóż w serce i przekręcić, zakatować gołymi dłońmi, zrobić cokolwiek, żeby Ameryka przestał oddychać, a jego serce przestało bić. Ma po prostu doprowadzić do jego śmierci. Własnoręcznie.
Jak on do cholery ma zabić Alfreda?!
Poczuł jak łzy cisną mu się do oczu. Pamięta ton, którego użył jego szef, kiedy mówił o tym, że on, Arthur Kirkland ma zabić Amerykę. Był wtedy taki spokojny, acz stanowczy. Poza tym zero jakichkolwiek emocji. Zupełnie jakby ktoś stworzył ten dźwięk w jakimś programie komputerowym. Jak w ogóle można było mówić o zabiciu kogoś z takim stoickim spokojem? Żaden normalny człowiek tak nie potrafi. A przynajmniej tak uważa Arthur.
Łza powoli popłynęła po policzku w dół. Czuł jak z każdą sekundą powietrze oziębia ją, doprowadzając prawie do tego, że zamarzła, spływając w dół. Szybko wytarł ją wierzchem rękawiczki. Zacisnął powieki i szybko się opanował. Otworzył potem oczy i spojrzał pusto przed siebie. Kiedy ostatni raz w ogóle widział się z Alfredem? Jakby się nad tym zastanowić, to ostatni raz miał go przy sobie w dniu, kiedy Jones musiał wracać do swojego kraju. Był z nim nawet na lotnisku i niewiele brakowało, a nie puściłby go na samolot. Nie potrafił się z nim wtedy rozstać, wiedząc, że czeka ich niezbyt świetlana przyszłość. Ile by teraz dał, żeby być razem z Alfredem, móc przytulić się do niego, pocałować, usłyszeć ciche ‘kocham cię’, wyszeptane tuż przy uchu.
Uniósł głowę i spojrzał w niebo. Płatki śniegu spadały na jego twarz z szarego nieba.
- Powiedziałeś, że coś wymyślisz, że nie dasz mnie skrzywdzić. – westchnął i przełknął ślinę. Nie przejmował się śniegiem, po prostu patrzył w niebo, mając nadzieję, że Alfredowi nic nie jest. I że właśnie teraz też patrzy w niebo, w jakiś magiczny sposób słysząc Arthura. – Nie sądzisz, że to najwyższy czas, żebyś wyskoczył z tym swoim super planem i całym heroizmem? Błagam cię Al. Wojna trwa już ponad cztery miesiące. Nie wiedzieliśmy się już tyle czasu. Nawet nie wiem ilu ludzi zdążyło zginąć. Mam nadzieję, ze tobie nic nie jest, ale… Błagam, uratuj nas Al. Oby szybko…
Przeniósł wzrok na drzewa i podniósł się z ziemi. Otrzepał spodnie ze śniegu i powoli ruszył przed siebie. Miał dotrzeć do jednego ze swoich punktów strategicznych, gdzie mógłby trochę odpocząć i dowiedzieć się, w którym kierunku posuwa się wojna. Może usłyszy coś o Alfredzie. Z jednej strony tak bardzo chce go spotkać, gdzieś tu, na polu bitwy, ale z drugiej… Wie, jak to się będzie musiało skończyć.
Pokonując kolejne zaspy, zastanawiał się, czy chce wygrać. Jego zwycięstwo będzie oznaczać śmierć Alfreda, a tego nie chce. Ale jeśli podda się, jego szef nie będzie szczędził kar i prawdopodobnie przestanie już być personifikacją Wielkiej Brytanii. Gdyby do tego doszło stałby się normalnym człowiekiem i jak normalny człowiek zacząłby się starzeć, a Alfred dalej pozostałby młody, to znaczy, stosunkowo młody. Wtedy też nie mogliby być razem. Więc co ma zrobić, żeby wybrnąć z tej wojny z twarzą i obrywając jak najmniej?


Arthur przywarł całym ciałem do pnia drzewa. Oddychał głęboko, łapiąc powietrze nosem, a wydychając je buzią. Czuł, że jego policzki są całkowicie czerwone od mrozu, który swoją drogą był naprawdę spory. Lekko skostniałymi palcami, które schowane miał w rękawiczkach trzymał karabin. Odsunął go nieco od siebie i przeładował. Wychylił się i zerknął, czy jest jakiś przeciwnik na horyzoncie. Wyglądało na to, że nie. Wybiegł więc i od razu pożałował. Usłyszał wystrzał z pistoletów i dźwięk kul, które przelatywało koło niego. Nie chciał żadną oberwać, więc szybkimi, zwinnymi ruchami przebiegł kilkanaście metrów, żeby znów ukryć się za jakimś większym drzewem.
Poczekał, aż przestaną do niego strzelać i dyskretnie rozejrzał się, czy ma możliwość oddania czystego strzału. Wystawił odrobinę lufę pistoletu i wycelował najdokładniej jak mógł. Pociągnął za spust i wpakował w jakiegoś człowieka kilka ołowianych kul. Wykonał tę czynność jeszcze kilka razy. Kiedy był pewny, że zranił wszystkich tych, którzy celowali w niego, rozejrzał się dokładniej po miejscu, w którym się znajdował. Zdecydował, że pobiegnie na północ. A przynajmniej myślał, że to właśnie północ.
Biegł tak szybko, jak tylko mógł. Siły dodały mu jakieś krzyki dochodzące z miejsca, gdzie jeszcze chwilę temu strzelał do przeciwników. Przeskakiwał nad przeszkodami i omijał większe zaspy, żeby jak najszybciej uciec i nie pozwolić, żeby znów go dopadli.
Sam nie wiedział jaki dystans mógł przemierzyć. Co chwila jednak odwracał się do tyłu i zerkał, czy nikt go nie dogonił. Słyszał pogoń, słyszał, że się zbliżają. Za którymś razem, kiedy znów spoglądał za siebie, poczuł, że gwałtownie na coś wpada.
Pewna siła odrzuciła go do tyłu i upadł na śnieg. Pistolet wyleciał mu z rąk i leżał gdzieś koło niego. Podniósł nieco głowę i zobaczył, że wpadł na kogoś, nie na coś. Zamarł na chwilę z przerażenia. Przełknął ślinę i cofnął się, podpierając dłońmi na śniegu. Rozejrzał się, chcąc zlokalizować karabin. Bał się jak jeszcze nigdy.
Wysunął rękę po broń, kiedy zauważył, że osoba przed nim, podnosi się. Obserwował ją uważnie, chcąc być przygotowanym na wszystko. Kiedy zobaczył kim jest ta osoba, otworzył szeroko oczy, które zaszły łzami. Tego akurat spodziewał się najmniej.
- A-Al… - powiedział zachrypniętym od zimna głosem. Miał wrażenie, że serce przestało mu bić. Nie mógł uwierzyć własnym oczom. Jakim cudem spotkał Alfreda tutaj? Nie miał zielonego pojęcia. Dopiero, kiedy potrząsnął głową, poczuł, jak pewne ciepło, to cholerne ciepło, które uwielbiał, rozlewa się po jego ciele. – Al! Alfred!
Na klęczkach pokonał dystans, jaki ich dzielił i z płaczem rzucił się w ramiona Jonesowi. Przycisnął go do siebie mocno, zanurzając swoją twarz w jego ramieniu. Nie widział go od tak dawna, a teraz klęczy koło niego, w jakimś lesie i przytula go, kompletnie nie wiedząc, co powiedzieć. Alfred z kolei poczuł, jak jego serce bije o wiele szybciej. W jednej chwili patrzył na Anglię, a zaraz potem czuł, jak ten ściska go mocno, oplatając swoimi ramionami.
Trwali tak krótką chwilę, po czym Anglia odsunął się minimalnie od Ameryki, ujął jego twarz w dłonie i czule pocałował. Odgarnął mu włosy z czoła, popatrzył w niebieskie oczy, po czym znów przytulił. Tak bardzo pragnął to zrobić już od dłuższego czasu, ale nie mógł. Teraz mógłby tak trwać już na wieczność.
- Jesteś cały, jesteś cały i zdrowy. – szeptał Kirkland. Starał się opanować oddech i łzy spływające po jego policzkach. – Bogu dzięki, nic ci nie jest. Tak cholernie tęskniłem.
- Ja też. – wychrypiał Alfred, obejmując Arthura w pasie. Zacisnął dłoń na jego ubraniu i wtulił się  bardziej. I jego oczy zaszkliły się, ale w przeciwieństwie do swojego chłopaka, nie pozwolił łzom wypłynąć. Jeszcze nie. – Dobrze, że tobie też nic nie jest.
- Al, kiedy ta wojna się skończy? – szloch Arthura zdawał się rosnąć. – Chcę już wrócić do domu, chcę żebyś ty też wrócił, żeby wszystko było tak jak dawniej.
- Już niedługo Iggy. Wrócisz do domu, obiecuję.
- Masz jakiś plan? Wymyśliłeś coś? – zielonooki odsunął się od chłopaka i spojrzał mu błagalnie w oczy. Zobaczył, że i niebieskie tęczówki są zamglone, a do kącików oczu cisną się łzy. Coś ścisnęło go za serce, miał dziwne przeczucie. Czuł też kłucie, bo widział, jak bardzo cierpi Alfred. On sam cierpiał równie mocno. – Powiedz, że tak, proszę…
Przez chwilę Alfred siłował się sam ze sobą, nie wiedząc co ma odpowiedzieć. Odtworzył usta, ale nie mógł wydobyć z nich głosu. Miał wrażenie, że coś wielkiego siedzi mu w gardle i właśnie przez to nie może powiedzieć choćby pojedynczego, krótkiego słowa. Zamknął więc buzię, uśmiechnął się pocieszająco i pocałował Arthura delikatnie w czoło. Wziął głęboki oddech i ponownie otworzył usta.
- Tak, mam pewien plan… - powiedział drżącym głosem. Wiedział, że nie da rady dłużej powstrzymywać się od płaczu. Policzki strasznie go paliły, a po chwili poczuł, jak spływają po nich słone krople. Przytulił się mocno do Anglii i zaczął płakać jak małe dziecko. – Przepraszam Arthur, tak bardzo cię przepraszam.
- Nie przepraszaj, to moja wina, to mój kraj cię zaatakował.
- Nie o to chodzi. – zacisnął swoje pięści na ubraniach Kirklanda najmocniej jak tylko mógł. Ameryka chciał, żeby ta chwila nigdy się nie skończyła. Najlepiej, gdyby czas się zatrzymał. Odsunął się tak, żeby spojrzeć Anglii głęboko w oczy. – Pocałuj mnie, proszę. Zrób to tak, jak tylko ty potrafisz.
Arthur nie wiedział dokładnie, dlaczego Alfred płacze, ale z chęcią spełnił jego prośbę. Przysunął się do niego i najdelikatniej jak tylko mógł, dotknął swoimi wargami usta Ameryki. Jak zawsze były ciepłe i miękkie. Po chwili chwycił jego dolną wargę między swoje. Poczuł, jak Alfred przyciska go mocniej do siebie, chcąc tym samym więcej. Arthur rozchylił usta, a Ameryka od razu wsunął do ich wnętrza swój język. Na początku przejechał lekko po wewnętrznej stronie policzka, a potem potarł podniebienie. Arthur jęknął cichutko, a Alfred dotknął swoim językiem czubek języka Anglii. Przez kilka chwili oba mięśnie walczyły ze sobą o dominację, ale efekt końcowy był taki sam jak zawsze, kiedy się całowali. Oba języki doszły do pewnego porozumienia i teraz trwały w swoim dzikim tańcu, współpracując ze sobą idealnie. Arthur wydał z siebie całą serię cichych jęków, wprost w usta Alfreda, co spotkało się z jego aprobatą.
Sami nie wiedzieli jak długo się całowali, ale kiedy Ameryka to przerwał, obydwaj musieli zaczerpnąć sporą dawkę powietrza. Alfred wytarł dłonią łzy, które ciągle wypływały z jego oczu. Uśmiechnął się lekko, chociaż wcale mu do śmiechu nie było. Popatrzył głęboko w szmaragdowe oczy swojego chłopaka, a po chwili zamknął swoje oczy.
- Iggy… Powiedz mi… powiedz, że mnie kochasz…
- Przecież wiesz, że cię kocham.
- Nie, powiedz to tak jakby to był pierwszy raz, kiedy mi to mówisz. Bardzo mi na tym zależy. – otworzył swoje oczy, które zaszły teraz jeszcze większą mgłą niż wcześniej. Arthur przeraził się nieco, patrząc wprost w te tęczówki, ale nie dał tego po sobie poznać. Ale i tak czuł, że coś jest nie tak.
- Kocham cię Alfred. Kocham cię najmocniej na świecie. – wyszeptał cicho, muskając kciukiem policzek Jonesa.
- Wybaczyłbyś mi, gdyby zrobił coś strasznego?
Arthur teraz przeraził się nie na żarty. Nie wiedział, co ma powiedzieć, ani tym bardziej zrobić. Czuł, jak lęk w jego sercu zwiększa się z każdą sekundą. To… coś w środku niego, nie dawało mu spokoju i mówiło, że zaraz stanie się coś złego, coś co zniszczy mu całe jego życie.
- Nie wiem, to zależy co byś zrobił… - odpowiedział mu cicho. Chciał opanować swój głos, ale nie udało mu się, więc to krótkie zdanie wypowiedział nadzwyczaj drżącym głosem.
- Muszę wiedzieć Iggy.
- Al, co ty chcesz zrobić? Nie podoba mi się to.
- Wybaczysz mi Arthur? Ja… muszę to wiedzieć. Muszę, bo… Po prostu muszę, zaufaj mi.
- Nie mogę ci teraz wybaczyć, skoro nie wiem, dlaczego mam to zrobić…
- Proszę, po prostu to zrób. – płakał niczym małe dziecko. Tak bardzo się bał, nie wiedział już sam, co ma zrobić. Ale musiał wiedzieć, czy Anglia mu przebaczy. W tej sytuacji znaczyło to dla niego bardzo wiele.
- Ja… Nie wiem… - jęknął cicho Kirkland. Mętlik w głowie nie pozwalał mu oddzielić choćby jednej myśli, gdzieś na bok. I to cholerne uczucie niepokoju, które rozlewało się po całym jego organizmie.
- Artie… - powiedział Ameryka ledwo słyszalnie. Ujął twarz zielonookiego w dłonie. Przybliżył się do niego i pocałował, a raczej musnął jego wargi. – Proszę cię, nie przedłużaj tego… Nie utrudniaj mi…
- Czego mam ci nie utrudniać?
- Nie mogę powiedzieć. – stęknął, odwracając wzrok. Okropnie się teraz czuł. Łzy ciągle płynęły mu, tworząc swoje wąskie ścieżki od oczu, aż po koniec żuchwy. Nie mógł nijak tego opanować, co z kolei w ogóle go nie dziwiło. Ani trochę.
Alfred ponownie spojrzał na Arthura i posłał mu najbardziej błagalne spojrzenie, na jakie tylko było go stać. W obecnej sytuacji nie musiał się jakoś specjalnie wysilać. Normalnie Anglia już by mu uległ, ale teraz był sparaliżowany niewiedzą. Mimo wszystko wahał się, co Ameryka zauważył. Zsunął więc swoje dłonie z twarzy zielonookiego, najpierw zostawiając je na krótką chwilę na jego ramionach, a potem na talię. Objął go i mocno przytulił, zaciągając się zapachem Arthura, który cisnął mu się do nozdrzy.
- Proszę… - łkał mu w ramię. – Powiedz, że mi wybaczysz. Powiedz mi tylko to, proszę. Błagam…
- Al…
Obydwaj zamilkli. Wkoło nich słychać było tylko wiatr, który poruszał gałęziami drzew, powodując, że z niektórych spadał śnieg. Jones schował swoją głowę w ramieniu chłopaka i uspokoił się odrobinę. Nie szlochał już, ale słone krople nadal wypływały z jego oczu. Zastanawiał się, co ma powiedzieć, co zrobić, żeby Anglia mu uległ.
- Nie wiem dlaczego to robię, bo cholernie się boję i nie podoba mi się twoje zachowanie. Mam złe przeczucie Alfred. - głos drżał Arthurowi niesamowicie mocno. Czuł, że palą go policzki i zaraz znów wybuchnie płaczem. Przestał mówić na moment, żeby zaczerpnąć powietrza. – Wybaczam ci. Cokolwiek zrobisz, czy zrobiłeś, wybaczam ci.
Ameryka drgnął na te słowa. Odsunął się od Anglii i spojrzał mu prosto w oczy.
- Przysięgasz?
- Tak. Przysięgam ci na cokolwiek zechcesz.
- Dziękuję Iggy. – szepnął. Po chwili obaj usłyszeli jakieś głosy. – Twoja armia tu idzie…
- Słyszę, musisz uciekać! – Arthur szybko podniósł się i pomógł wstać Alfredowi. W oczach zebrały mu się łzy. Jeśli zobaczą ich tutaj tak razem, nieźle mu się dostanie. A Alfred zginie na pewno. Musiał ratować jego i siebie, ale głównie Jonesa. Przytulił go jeszcze raz i pocałował czule. Odsunął się, chcąc zobaczyć, w którą stronę pobiegnie niebieskooki. Ten jednak stał ze spuszczoną głową, nie poruszając choćby najmniejszym palcem u dłoni. – Dlaczego nie uciekasz? Alfred, idź stąd! Musisz uciec, bo inaczej zmusza mnie do zabicia ciebie! Czy ty to rozumiesz?! Uciekaj, już!
Alfred nawet nie drgnął. Stał tak jak stał jeszcze przez chwilę, po czym sięgnął swoją prawą dłonią, szukając pokrowca z pistoletem. Wyjął go i opuścił razem z dłonią.
- Nie zabiją mnie, ty też tego nie zrobisz… - powiedział cicho. Aż sam się sobie dziwił, że teraz głos nie drży mu jak wcześniej.
- Alfred, uciekaj! Dlaczego tego nie robisz? Ja też nie mogę się z Tobą teraz rozstać, ale musimy, słyszysz? Spotkamy się, jak znajdziemy rozwiązanie z tej sytuacji. Słyszysz mnie? Alfred, proszę uciekaj stąd!
- Pamiętasz, jak wróciliśmy z parku i powiedziałem, że nie pozwolę cię skrzywdzić? Pamiętasz to?
- T-tak. – odparł nieco zdezorientowany Anglia. – Nie wiem o co ci chodzi, ale proszę, uciekaj stąd, musisz stąd uciec.
Zrobił krok w jego stronę, ale Alfred odsunął się do tyłu, co kompletnie zaskoczyło zielonookiego. Nie miał jakiegokolwiek pojęcia, dlaczego Alfred tak dziwnie się zachowuje.
- Nie udało mi się to.
- A pamiętasz, jak mówiłem, że coś wymyślę, żeby ta wojna skończyła się dla nas obu szczęśliwie?
- O czym-
- Odpowiedz. Pamiętasz to?
Głosy stały się głośniejsze. Ktoś ewidentnie musiał usłyszeć Amerykę i Anglię.
- Tak. Powiedziałeś to, kiedy byłeś u mnie. Dokładnie w tym dniu, kiedy mój szef powiedział mi, że mój kraj musi zaatakować Stany Zjednoczone. Ale Al, co to ma do rzeczy? Dlaczego ty nie uciekasz?
- Ostatnie pytanie Arthur. Pamiętasz jak powiedziałem, że nigdy nie zostawię cię samego?
- Tak, pamiętam! Powtarzałeś mi to mnóstwo razy! Proszę, uciekaj!
Do głosów dołączył odgłos kilkunastu par nóg, które biegły przez zaspy.
- Nic z tych rzeczy mi się nie udało… - Alfred zacisnął mocniej palce na rękojeści pistoletu. Podniósł wzrok na Arthura. Gdy tylko na niego spojrzał, nie wytrzymał. Jego ciało zaczęło drżeć, a łzy znów zaczęły płynąć z oczu. Swoją drogą, skąd on ich tyle miał?
- To nieprawda, chronisz mnie. Cały czas to robisz!
- Nie podchodź! – Jones cofnął się kilka kroków do tyłu, kiedy Anglia znów spróbował do niego podejść. Poczuł, jakby coś wbiło mu się w serce, kiedy zobaczył, że z zielonych niczym szmaragd oczu, wypływają przezroczyste, małe, słone kropelki. – Muszę cię teraz ochronić. Musisz przeżyć Arthur…
- Co masz na myśli? Co ty chcesz do cholery zrobić?!
- Pamiętaj, że cię kocham Iggy i zawsze będę z tobą. Zawsze. – powiedział z płaczem Alfred. Spojrzał przepraszająco Anglii głęboko w oczy, dosłownie przez kilka sekund.
To co się później zdarzyło, Arthur odebrał jakby ktoś na ten czas włączył zwolnione tempo. Alfred powiedział mu, że go kocha, popatrzył głęboko w oczy, a potem zamknął swoje powieki. I choć w rzeczywistości to, co stało się potem trwało zaledwie kilka sekund, to Kirkland mógł wyraźnie rozróżnić wszystkie stop klatki jak w filmie. Widział, jak Ameryka podnosi prawą dłoń, dokładnie tą, w której trzymał pistolet. Krzyknął coś wtedy do niego, sam nie wie już nawet co. Nic to nie dało, Jones nawet nie otworzył oczu. Przystawił sobie pistolet do skroni, a z jego twarzy, na ziemię pokrytą solidną czapą śniegu, spadały łzy. Arthur ruszył wtedy do niego, ale nie zdążył. Był pewien, że widział, jak Alfred bardzo wolno pociąga za spust, uwalniając zapłon. Potem usłyszał strzał, więc niekontrolowanie pisnął, widząc, jak krew z głowy niebieskookiego rozpryskuje się na wszystkie strony wokół niego. Miał wrażenie, że widzi jak ciało Ameryki, centymetr po centymetrze osuwa się na śnieg. Chciał przyśpieszyć i je złapać, ale nie zdążył. Pomyślał, że jego własny organizm go nie słucha i zamiast szybciej podbiec, zrobił to o wiele wolniej niż planował.
Upadł bezwiednie na kolana koło Alfreda. Głos zamarł mu w gardle. Przystawił rękę do jego głowy, która była cała we krwi. Zerknął na bok, tam również było mnóstwo szkarłatnej cieczy. Popatrzył przez chwile na Alfreda. Nie wiedział, czy to stało się naprawdę, czy to jakiś głupi sen, albo zwidy. Ubrudzoną krwią ręką, przejechał po policzku Ameryki, zauważając, że z jego oczu nie płynął już łzy. Uniósł zmazaną na czerwono rękę i popatrzył na nią. Palce, nadgarstek, przedramię - cała ręka zaczęła mu drżeć. Powąchał substancję na dłoni i koniuszkiem języka jej spróbował.
Dopiero, kiedy poczuł metaliczny smak w swoich ustach, dotarło do niego co się stało. Szybko zabrał swoją dłoń sprzed oczu i wytarł nią o śnieg. Spojrzał na Alfreda, który leżał bez ruchu na ziemi. Poczuł, jak po jego policzkach płynął łzy, których z każdą chwilą było coraz więcej i więcej. Zerknął w bok i zauważył, że pistolet wyleciał z ręki Alfreda. Podniósł go, popatrzył przez chwilę i rzucił przed siebie. Kiedy to robił, krzyknął najgłośniej jak mógł.
Zaczął płakać, wydzierając się przy tym. Był niemalże pewny, że coś siedzi w jego wnętrzu i rozcina go skalpelem od środka, zaczynając od serca. Miał wrażenie, że to za chwilę wyleci z jego ciała. To co czuł, to nawet nie był ból, to nie było też cierpienie. To było coś o wiele gorszego. To było tak straszne, że nie życzyłby tego swojemu największemu wrogowi.
- Alfred! Ty idioto! Co ty zrobiłeś?! – złapał go za kurtkę i potrząsnął nim kilka razy. Nic to nie dało. Ciało nie poruszyło się, powieki się nie uniosły, usta nie ułożyły się słodki uśmiech, dłonie nie objęły go, przytulając do siebie. Nic. Żadnej reakcji. – Co ty do jasnej cholery zrobiłeś?! Co ty zrobiłeś idioto?!
Odgarnął włosy z czoła Ameryki, barwiąc je na czerwono krwią. Nachylił się nad nim i pocałował lekko w usta.
- Co ty zrobiłeś? Dlaczego? – przystawił swoje czoło do czoła Alfreda. – To mam ci wybaczyć? Mam ci wybaczyć samobójstwo? Odpowiedz mi. ODPOWIEDZ, SŁYSZYSZ?! ALFRED!
Złożył jedną dłoń  w pięść i walną nią z całej siły w śnieg obok Ameryki. Dlaczego go nie powstrzymał? Dlaczego nie domyślił się, że to o to mu właśnie chodzi? Dlaczego do tego opuścił? Dlaczego..?
Nie istniały dla niego żadne tłumaczenia. Jedyne co teraz miało dla niego znaczenie to to, że Alfred nie żył. Już nie będzie mógł go przytulić, czy pocałować. Nie będzie miał już na kogo czekać, nie będzie miał do kogo zadzwonić tylko po to, żeby usłyszeć jego głos, bo za nim tęskni, bo mu smutno, bo dawno się nie widzieli. Już nie będzie tych wieczorów i nocy, które razem spędzili. Nie będzie już nic…
Chciał się jeszcze wydrzeć, wypłakać nad ciałem dopóki nikt tu nie przyjdzie, ale właśnie ktoś to zrobił. Odsunął się od ciała Alfreda i rozejrzał się. Wkoło niego było kilkunastu żołnierzy z jego armii. Poparzył na nich beznamiętnie, nie wiedząc co zrobić, czy też powiedzieć.
 Jeszcze przed momentem klęczał obok Ameryki, a teraz stał zamknięty w uścisku jednego ze swoich ludzi. Co to miało znaczyć? Dlaczego oni mu gratulowali? Dlaczego mu dziękowali za zakończenie tej wojny? Dlaczego cieszyli się, że Alfred nie żyje? Co z nimi wszystkimi było nie tak? I dlaczego do jasnej cholery ciągną go w inną stronę, zabierając od Ameryki? Co się do kurwy nędzy działo wkoło niego?!
***
Arthur siedział na cmentarzu, oparty o płytę z wygrawerowanym napisem ‘Alfred F. Jones; personifikacja Stanów Zjednoczonych Ameryki; zmarł z rąk Anglii w wojnie z XXXX roku’. Od pogrzebu Alfreda pojawiał się to bardzo często. Odkąd całe terytorium po, dawnym już, USA otrzymała Wielka Brytania, szef pozwolił Arthurowi zamieszkać tutaj. W końcu teraz jego dom mógł być tutaj.
Nie, on od zawsze miał tu dom.
Zawsze mógł tu przyjechać, zawsze był mile widziany, zawsze znalazł tu coś dla siebie. Co ważniejsze znalazł tutaj k o g o ś dla siebie. A teraz ten k t o ś odszedł, na zawsze…
Na początku sam sobie odradzał przeprowadzkę w to miejsce, ale mimo wszystko coś go tutaj trzymało. I bynajmniej nie chodziło tutaj o grób. Przeniósł się więc, zamieszkując  w domu po Ameryce. Nie musiał nawet się rozpakowywać, bo i tak większość jego rzeczy była tutaj. Zabrał ze sobą jedynie najważniejsze dokumenty z pracy i rzeczy osobiste. Będąc w tym domu, obojętnie w jakiej jego części, czuł, że Alfred dalej jest przy nim. Że nadal go kocha, że jego duch siedzi tutaj z nim, a teraz może nawet opiera głowę o jego ramię, jak zazwyczaj to robił, kiedy był zmęczony.
Spojrzał na zachód słońca. Był on dość wcześnie zważając na to, że był środek zimy i w dodatku święta Bożego Narodzenia. A konkretnie wigilia. Anglia nie chciał siedzieć sam w domu i oglądać telewizję. Poza tym wigilię spędza się z kimś dla siebie ważnym, z rodziną. A jego rodzina leży w grobie i to przez niego samego. Westchnął głęboko i skulił się bardziej. Od jakiegoś czasu było mu dziwnie zimno. Pomimo, że założyłby na siebie mnóstwo warstw ubrań i tak będzie mu zimno, ręce będą zawsze lodowate, a cera blada jak ściana. Nie jest to zwykłe zimno, ono musi tkwić gdzieś w sercu. A może to właśnie przez serce? Może wtedy, kiedy klęczał nad nieżywym Alfredem, może wtedy, kiedy serce rozpadło mu się na kawałki, jakimś cudem pozbierał je, zanim wyleciało z niego i zamroził tym śniegiem, ubrudzonym krwią Ameryki? A może zebrał je całe, ułożył niczym puzzle, ale zgubił jeden kawałek, który był bardzo cenny, który dawał ciepło całej reszcie?
No tak, przecież wraz ze śmiercią Alfreda, część serca mu odpadła, bo nie była już potrzebna, bo była t y l k o dla Alfreda…
Nie miał pojęcia ile tak tu siedzi. Mógłby nawet cały dzień, nie przeszkadzało mu to.
- A-Arthur? – cichy głosik zabrzęczał mu gdzieś w głowie. Czy on to słyszał naprawdę, czy to jego wyobraźnia płata mu figle? – Aa-Arthur? To ja, Kanada, brat Alfreda.
- Kto? – spytał Anglia, przekręcając głowę. Zobaczył przed sobą chłopaka bardzo podobnego do Ameryki. Już miał mówić, że to on i rzucić mu się na szyję, ale zauważył, że nie ma tego sterczącego kosmyka włosów. – Przepraszam, zamyśliłem się. Matt… prawda?
- Tak. – chłopak uśmiechnął się słabo. – Wiem, że od czasu pogrzebu minął już jakiś czas, ale dopiero teraz znalazłem to.
- Co to jest? – Anglia spojrzał na kopertę. Wyglądała jak każda inna koperta. Nie miał pojęcia, czy w środku niej jest coś wyjątkowego. Jeśli to kolejne niepotrzebne papierzysko, to po przeczytaniu jednej linijki wyrzuci to do kosza.
- To od Alfreda dla ciebie. – Kanada uśmiechnął się zachęcająco i odrobinę dalej wyciągnął dłoń z kopertą. – Dopiero teraz dokopałem się do tego. Było w większej kopercie, gdzie był jeszcze list dla mnie z dopiskiem, abym ci to oddał właśnie w wigilię, jeśli Alfredowi coś się stanie.
- Dzięki… - powiedział cicho Kirkland. Wstał z ziemi i wziął kopertę. Obrócił ją w dłoni i zauważył napis ‘Dla Arthura – Wszystkiego Najlepszego z okazji Świąt, słońce!’. Poczuł, że jakaś narośl wypełniła jego gardło. Policzki zaczęły go piec, ale starał się tego nie pokazać przed Mattem. – Jeszcze raz dziękuję. Naprawdę.
- Nie ma za co. – uśmiechnął się delikatnie. – Przepraszam, muszę wracać, Francis na mnie czeka… Jeśli chcesz, możesz iść z nami. Nie chcę, żebyś sam siedział w wigilię.
- To nic takiego… - zielonooki spróbował się uśmiechnąć, ale z marnym skutkiem. Przypomniał sobie, jak Francja naskoczył na niego na pogrzebie Alfreda. Mało brakowało, a ten bezczelny żabojad by go pobił. Nikt nie wierzył Arthurowi, że nie zabił Ameryki. Przecież nie mógł tego zrobić, kochał go. Nadal go kocha. Tylko, ze inne personifikacje państw nie mogą tego zrozumieć. Na pogrzebie wszyscy patrzyli się na niego, jak na trędowatego. Nikt nie uścisnął mu dłoni, nawet Japonia. Jedynie Matt go przytulił, jedynie on wiedział, że Arthur nie byłby w stanie zabić kogoś, kogo kochał ponad życie.
- Nie martw się. Wytłumaczyłem Francisowi, że nie zabiłeś Alfreda. Innym państwom też wytłumaczyłem. Co prawda nie będzie jak dawniej, ale… nie jest najgorzej.
- Mimo wszystko podziękuję. Czułbym się jak piąte koło u wozu. Poza tym, - pomachał lekko listem. – chcę to przeczytać.
- Rozumiem. Pamiętaj, że zawsze jesteś mile u mnie widziany. Skoro mój brat cię kochał, to na pewno jesteś dobrym człowiekiem. – Matt uśmiechnął się i wyciągnął przed siebie dłoń. Arthur uścisnął ją i tym razem naprawdę się uśmiechnął. Minimalnie, ale mimo wszystko był to uśmiech.
Pożegnali się, Matt poszedł w swoją drogę, a Arthur w swoją. Chciał teraz jak najszybciej wrócić do domu, zaparzyć sobie herbatę i spokojnie przeczytać to, co zostawił dla niego Al.
Szybko wrócił do mieszkania. Zdjął z siebie kurtkę i buty, które niedbale rzucił na półkę w korytarzu. Normalnie przeszkadzałoby mu to, ponieważ lubił porządek i zawsze pilnował, żeby owy mieć. Ale teraz nie jest ‘normalnie’. Nie wypuszczając z dłoni listu, poszedł do kuchni przygotować sobie herbatę. Z filiżanką pełną gorącego płynu powędrował do salonu. Usiadł na fotelu i owinął się kocem. Wypił odrobinę ciepłego wywaru, a potem odstawił filiżankę na stolik. Spojrzał na kopertę. Coś ścisnęło go za serce. Lekko drżącymi palcami przekręcił papier. Palcami drugiej dłoni, powoli i delikatnie rozpieczętował kopertę. Odetchnął głęboko, po czym z opakowania wyciągnął papier. Kartka była równiutko złożona.  Odłożył kopertę na stolik i rozprostował kartkę. Kiedy to robił, wstrzymał nieco oddech.
Jego oczom ukazała się biała strona, cała zapisana drobnymi literami. Arthur przystawił ją sobie do twarzy. Miał wrażenie, że nadal pachnie Alfredem. Zamknął na chwilę oczy, próbując zaciągnąć się tą wonią. Odsunął potem list odrobinę od siebie i spojrzał na górę kartki.

Drogi Arthurze!
Jeśli to czytasz, mnie na pewno nie ma już na tym świecie. W przeciwnym razie ten list nie dostałby się w Twoje ręce. Nie wiem jak teraz wyglądasz (pewnie pięknie jak zawsze),nie mam pojęcia gdzie jesteś (coś mi mówi, że u mnie, sam nie wiem dlaczego), nie wiem, jak potwornie się teraz czujesz… Ale jeśli tak jak ja, podczas pisania tego listu, to… Nieważne.
Przepraszam Iggy. Tak bardzo Cię przepraszam.
Od początku przeczuwałem, że wojna skończy się albo moją, albo Twoją śmiercią. Wiedziałem, że jak powiem Ci o tym, to postradasz zmysły i sam będziesz chciał sobie coś zrobić. A ja nie chcę, żeby stało Ci się cokolwiek złego. Nie wybaczyłbym sobie. Cholernie boję się śmierci, ale nie mogę pozwolić, żebyś to Ty odszedł. Świat bez Ciebie nie byłby już tym pięknym światem, jaki znam. Twoja mądrość nie może się zmarnować, dlatego to ja zginąłem. To był mój wybór, więc proszę, nie bierz żadnej winy na siebie.
Naprawdę mi przykro, że tak to wyszło. Widocznie nie mogło być inaczej. Ale wierz mi, starałem się, próbowałem znaleźć wyjście z tej sytuacji. Wielokrotnie porozumiewałem się z moim szefem, który był gotów podpisać rozjem, o ile Twój przełożony zaprzestał by wojny. Jak widać Brytyjczycy są naprawdę uparci… Cóż, ja już tego nie zmienię. Arthur, uwierz mi, nie miałem innego wyjścia. Chciałem je znaleźć, ale nie mogłem. Chwytałem się niemal każdej sposobności, jaka się nadarzyła i nic. Może od początku ktoś tak zaplanował?
Mam nadzieję, że przekonałem Cię do tego, żebyś wybaczył mi to wszystko w ciemno. Jeśli tego nie zrobiłeś, to błagam Cię teraz, wybacz mi. Chociaż Ty tego nie zobaczysz, to ja, nawet leżąc w jakimś małym grobie, poczuję to i będzie mi lepiej. Zginę po raz drugi, wiedząc, że widziałeś jak strzelam sobie w głowę, za co nie dostanę Twojego przebaczenia. Nawet nie chcę myśleć jak bardzo odbije się to na Twojej psychice. Jak tylko o tym myślę, robi mi się niedobrze i mam jeszcze większe poczucie winy, bo wiem, że swoją śmiercią w jakiś sposób Cię krzywdzę. Wybacz mi…
Na koniec mam jeszcze prośbę do Ciebie. Wiem, że to skrajnie bezczelne prosić Cię jeszcze o cokolwiek, ale nie potrafię inaczej. Mianowicie chciałbym, żebyś zapamiętał mnie takim, jakim byłem. Chcę, żeby na dźwięk imienia Alfred w Twojej głowie odtworzyły się same wspaniałe wspomnienia, jak na przykład to, kiedy byliśmy w parku, ostatni raz przed wojną. Nie wiem, czy to możliwe, ale pozbądź się tego obrazu, kiedy pakuję sobie ołów w głowę, wymaż z pamięci moją krew, moje martwe ciało, moją śmierć. Zostaw tylko to, co ja sam chciałbym zostawić. Jeśli to zrobisz będzie Ci łatwiej. Tak przynajmniej sądzę.
To chyba tyle… Ah tak. Zapomniałbym. Prosiłem Matta, żeby oddał Ci ten list w Wigilię. Nie wiem, czy czytasz go właśnie w tym dniu, czy może później, ale tak, czy inaczej Wesołych Świąt! Wiem, że nie będziesz potrafił się cieszyć Bożym Narodzeniem, ale ja i tak chcę złożyć Ci życzenia.
Pamiętaj, że zawsze przy Tobie będę. Jestem Twoim bohaterem, czyż nie? Nie zostawię Cię samego. To znaczy zawsze będę gdzieś przy Tobie. Co prawda nie będziesz mógł mnie dotknąć, przytulić, pocałować, nad czym ja też ubolewam, ale będziesz mógł mnie poczuć. Uda Ci się to, jeśli jestem w Twoim sercu. W takim przypadku nie masz się o co martwić. Będziesz wiedział, że z Tobą jestem. Zawsze.
Z okazji świąt mam też dla Ciebie prezent. Nie wiem, czy zauważyłeś, ale w kopercie jest coś więcej niż tylko ta kartka. To… powiedzmy, że poniekąd na szczęście. Nie musisz go nosić, po prostu zachowaj go, zrób to dla mnie.
Pamiętaj, że jak o mnie pomyślisz, to przywędruję do Ciebie. Pamiętaj, że inne personifikacje państw Ci pomogą, przecież są Twoimi przyjaciółmi. Pamiętaj, że za każdym razem, gdybyś miał jakiś problem, pójdź do mojego brata. On pomoże Ci na sto procent.
Trzymaj się i nie zrób nic głupiego.
Kocham Cię.
Alfred
P. S. Ocaliłem Cię, prawda?

Arthur opuścił kartkę na kolana i zacisnął mocno oczy. Nawet nie zorientował się, kiedy łzy zaczęły płynąć mu z oczu. Wziął kilka głębszych oddechów i podniósł powieki. Sięgnął po kopertę, po czym zajrzał do jej środka. Rzeczywiście, było tam coś jeszcze oprócz listu. Wysypał zawartość koperty na jedną z dłoni. Okazało się, że to, co zostawił dla niego Alfred, to jego nieśmiertelnik. Oczy zaszkliły się Kirklandowi, kiedy podniósł dwie blaszki. Trzymał je delikatnie, jakby były najcenniejszymi relikwiami na świecie. Cóż, dla niego właśnie tym były.
Wziął jedną blaszkę w dwa palce i przeczytał na niej napis. „Alfred F. Jones; personifikacja USA” – to było na jednej z nich. Na drugiej zaś został wygrawerowany napis „Keep calm and be a hero”, a z drugiej strony „Arhur Kirkland – my own hero”. Zobaczywszy to, z oczu Arthura popłynęła nowa fala gorących łez. Nie mógł ich powstrzymać, nawet nie chciał. Wpatrywał się w nieśmiertelnik, myśląc o Amerykaninie.
- Alfred, jeśli tu jesteś, jeśli tu naprawdę jesteś, to daj mi jakiś znak… - powiedział cicho. Nie wierzył w to, że zaraz zostanie świadkiem jakiegoś cudu, ale tego również się nie spodziewał. Otóż miał wrażenie, jakby jakaś dłoń dotknęła jego klatki piersiowej, w miejscu gdzie było serce. Otworzył szerzej oczy, a potem uśmiechnął się przez łzy. Teraz był pewien, ze Al nie okłamał go. On naprawdę był przy nim, nawet zza grobu nie da mu spokoju.
Uśmiechnął się szerzej i wytarł łzy. Złożył list i schował go do koperty, a nieśmiertelnik założył na szyję. Było mu teraz odrobinę lżej.
- Kocham cię Al. – powiedział pewnie i z czułością. – Mam nadzieję, że to usłyszałeś, głupku. I zajmij dla mnie miejsce w niebie. Kiedyś do ciebie dołączę.
- Masz to jak w banku. – odparł mu dźwięczny głos Alfreda wesołym tonem. Anglia uśmiechnął się, słysząc go we własnej głowie. – Będę na ciebie czekał Arthur. Muszę na ciebie czekać. Znów cię uratuję, czyż nie?

______________________________
Długaśny shot. Tylko ponad 20 stron w wordzie. Lubię takie i jestem z siebie dumna, że owy napisałam. :3 Aczkolwiek mam świadomość, że totalnie zjebałam część w lesie. Naprawdę szkoda, bo aż bym sama sobie pogratulowała, gdyby wyszło idealnie. No i mam nadzieję, że przy betowaniu wyłapałam wszystkie błędy. jeśli nie, to przepraszam... ._.
Tyle. Skomentujcie, czy coś, chcę wiedzieć, czy się podobało, jak tak to dlaczego i jeśli się nie podobało, to też dlaczego. :> Mam nadzieję, że Wam jednak do gustu przypadło. Także proszę, skrobnijcie jak na to zareagowaliście (dla opornych: kliknijcie w brak komentarzy, a potem ustawcie  "Anonimowy" i się na końcu komentarza podpiszcie, lub "Nazwa" i tam wpiszcie ksywkę, imię, whatever).^^

14 komentarzy:

  1. To jest... wspaniałe. Normalnie się poryczałam ;___; to jest jedna z Twoich najlepszych prac! Taki właśnie gatunek lubię! I strasznie podoba mi się Twój styl :3

    Napisz coś nowego jak najszybciej <3 <3 Kocham Kocham Kocham!

    Twoja największa fanka :D

    OdpowiedzUsuń
  2. To takie wzruszające! *smark w chusteczkę* T_T Ale ja lubię angsty, więc nie narzekam. Wcale nie uważam, że zwaliłaś scenę w lesie. Według mnie jest taka, jaka być powinna. Brak mi słów... Piszesz wspaniale! Uwielbiam Twój styl, bo jest taki opisowy i dokładny. Jakbym miała wszystko przed oczami! Mam nadzieję, że dane mi będzie niegdyś przeczytać więcej Twoich prac (przezwycięż lenia!), bo piszesz naprawdę kapitalnie! Solidna robota! ~ Mrs Awesome.

    OdpowiedzUsuń
  3. (MUSZE ROZDZIELIĆ NA DWIE CZĘŚCI, BO ZA DŁUGIE T_T)
    PART.I

    Dopra. Yt's tajm to goł on. Czy wiesz, że zniszczyłaś doszczętnie moją statystkę? Dokładnie chodzi mi o to,

    że płaczę raz na ruski rok, a dokładniej góra 4 razy w roku. Rzadko, bardzo rzadko, jakikolwiek fanfic mnie

    wzruszy, czytając ten ryczę za każdym razem. ;__; Naprawdę, co Ty ze mną zrobiłaś? Pewnie to dlatego, że

    moje drugie ja, patrz Arthur tak bardzo kocha Alfreda. (Hah... tylko ja jestem w stanie stworzyć sobie taki

    piękny wyimaginowany świat i tak się w niego wczuć. >D No cóż, rzycie.) I jeszcze później dostałam ten cud

    prezent, gdy tylko zobaczyłam co jest napisane w tym zeszycie zaczęłam płakać. LOL, naprawdę źle ze mną

    było. Ten dziwny moment, w którym wczułaś się tak bardzo, że mimo wiedzy, że to tylko fikcja czułam się

    jakby mi ktoś bliski umarł. I NIE PISZĘ TEGO, ŻEBYŚ PÓŹNIEJ MIAŁA WYRZUTY SUMIENIA, ŻE ŹLE

    SIĘ CZUŁAM, CZY COŚ. MAM SIĘ DZIELIĆ UCZUCIAMI PO PRZECZYTANIU, TO SIĘ DZIELĘ. XD (w

    taki nieudolny sposób.)Soooł, wracając, nie ryczałam od początku, dokładnie to całą pierwszą cześć czytałam

    z bananem na ryjku i raz po raz się śmiejąc ( *le uśmiecha się na samo wspomnienie* X3 ) A płakać

    zaczęłam, gdy zdałam sobie sprawę, co ten GŁUPI IDI*TA (!!!) chcę zrobić. No k*rwa... Oddaje głos

    Arthurowi.
    PRZECIEŻ TO NIEDORZECZNE, NA PEWNO ZNALAZŁOBY SIĘ INNE WYJŚCIE... W ogóle zaczynając

    od początku: TO NIE MOGŁOBY SIĘ STAĆ. NIE, NIE I NIE. Nigdy nie pozwoliłbym, by taka sytuacja miała

    miejsce, nigdy. ;___; Inne państwa również, przecież nikt nie pozwoliłby mi na takie działania. A kolonializm

    jest złem, sam tak mówiłem. (oczywiście dopiero po tych wszystkich wydarzeniach...) Jesteś niepodległy, nie

    mam żadnych do Ciebie praw. NO PO PROSTU TO NIE MOGŁOBY SIĘ WYDARZYĆ. (wiem, mówię do

    Twojego wewnętrznego Ala)------(zostawmy Arthura, który nie może się pozbierać psychicznie) teraz ja.
    No, ale w przeciwieństwie do Arthura uważam ten pomysł za genialny, nigdy się z czymś takim nie spotkałam.

    I przestawienie ich jako TYLKO personifikacji państw. Mimo, że uznawałam, że oprócz rządu do nich należy

    głos, że ono rządzą w jakiś sposób rządzą ludźmi. Muszą wykonywać rozkazy "szefów", ale jednocześnie

    mają coś do powiedzenia, tudzież mogą odmówić. Ale pryzmując to moje założenie musiałabym przyjąć, że

    Niemcy sam chciał tego co się działo podczas IIWŚ, że mógł jakoś powstrzymać Hitlera, a nie mógł. (Po za

    tym spójrz tylko na Niemcy, czy widzisz w nim nazistę, który by najlepiej pozabijałby wszystkich... wait...

    przypomniał mi się pewien ff i... nie, tamten był o unicestwieniu Polski, a nie o nienawiści do ludzi (tudzież

    żydów), k*rwa kręcę Ci niepotrzebnie, spam robię XD Nevermind.) Więc to, że napisałaś, że nic nie mają do

    gadania jest słuszne i dopiero teraz to zauważyłam. >D
    No i straciłam wątek...

    OdpowiedzUsuń
  4. ALE SIĘ COŚ ZJEBAŁO. ~ PRZESTRASZONA PAULINA. ;__;

    OdpowiedzUsuń
  5. Part. 2 ;________;

    Ah tak! Zmieniam temat! Znów! Park, park, park, nic nie spieprzyłaś, skądże, tylko zastanawia mnie jeden moment, kiedy to Arthur został na ławce i sobie siedział czekając na Ala, gdzie Ameryka wtedy był tyle czasu? No i poza tym, nie wiem, czy to moja bujna wyobraźnia, czy po porostu cudnie napisane, ale wyobraziłam sobie wszystko w 100%. Wszystko. Pewnie i to i to. I inny temat... przyzwyczaj się, tak się ze mną rozmawia. XD Pisałaś kiedyś na tt, że nie wierzysz, że właśnie piszesz yaoi, lub coś takiego. I ja czytam, czytam sobie i myślę, wow, czyżby Kasia opiszę to... I tak nagle dziura. XD NO NIC. PRĘDZEJ, CZY PÓŹNIEJ NAPISZESZ TĄ SCENĘ.<-- tak sobie myślałam.(TAK JESTEM ZBOCZONA, LUBIĘ YAOI, A PREZENT DOSTAŁAM IDEALNY.) Na nazajutrz, kiedy to przespałam pół dnia i nie poszłam do szkoły, wchodzi mi mama do pokoju i centralnie rzuca we mnie paczką.Ja takie WTF. Przewijając: otwieram zeszyt, patrzę na tytuł i nie dowierzam patrzałką, czytam kawałek i oczywiście już płacz. Coś jest po środku, więc otwieram na skarpecie, płakałam i śmiałam się jednocześnie.XDD omg, omg x3 Jak już ogarnęłam się na tyle, że widziałam litery zaczęłam czytać wszystko co tam napisałaś i musiałabyś zobaczyć moją minę, kiedy wyczaiłam


    BONUS. XD TERAZ DO WSZYSTKICH, KTÓRZY TO CZYTAJĄ. ŻAŁUJCIE, ŻE NIE DOSTALIŚCIE TAKIE WYJ*BANEGO W KOSMOS PREZENTU JAK JA. YAOI PISANE PRZEZ KAŚ JEST AWESOME.


    A teraz rozpoczynam żałosne żebranie o więcej. Jako Tfoja fanka number łan chcę więcej taki szotów! PISZ WIĘCEJ. (takie tam egoistyczne zakończenie. :3 )
    PS. Zapomniałabym przez ten cały smutek na końcu o fangirl-momencie. Soooł...: OMG, OMG,ASDFGHJKL, JARAM SIĘ JAK LONDYN W 1666!!!
    PS.2 Ostrzegałam na początku, że nie ogarniesz tego o co mi w ogóle chodzi. PS.3 Czy mówiłam już jak bardzo Cię ubóstwiam? ~Arthur i Paula. <3 <3 <3
    (NIE WIEM O CO CHODZI, ALE WŁAŚNIE DLATEGO TAKIM KALEKĄ JAK JA, NIE POWINNO DAWAĆ SIĘ LAPTOPA DO RĄK ;_____; MAM NADZIEJĘ, ZE CHOCIAŻ TEN BĘDZIE NORMALNIE WYGLĄDAĆ.)

    OdpowiedzUsuń
  6. Całkiem niedawno natrafiłam na tego bloga.
    Dziewczyno..piszesz takie wspaniałe rzeczy! ;-;
    * wyciera twarz chusteczką *
    to było takie..smutne , piękne i romantyczne że nie mogłam powstrzymać łez nawet 10 minut po przeczytaniu tego! ;__;
    Pozdrawiam.
    ~ Weraa .

    OdpowiedzUsuń
  7. Ryczałam jak dzidzia. ;-;
    ~Szistti

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jeja, ktoś tu jeszcze wchodzi... Jak tu trafiłaś? Dzięki za komentarz. :D
      Pozdrawiam,
      autorka

      Usuń
  8. Ryczałam jak nie wiem T^T Piękny fick... Doskonale opisałaś uczucia Athura, dzięki czemu można było się w niego bardziej wczuć. Nienawidzę, kiedy ktoś umiera... Bo to takie smutne i prawie zawszę na takim czymś ryczę... (wyjątki jak fick jest opisany do dupy :v).
    Nie wiem co jeszcze tu napisać, fick był po prostu przegenialny i tyle ;P

    OdpowiedzUsuń
  9. To jest cudowne czytałam to już chyba 10 razy i ciągle rycze. Tak na oguł to strasznie rzadko płacze ale ty mnie do łez doprowadziłaś. No nie wiem co powiedzieć to jest smutne urocze po prostu cudowne. ;_;

    OdpowiedzUsuń
  10. jeden... jeden z najcudowniejszych shotów z usukiem, jaki kiedykolwiek dane mi było przeczytać. a uwierz, że przetrząsnęłam cały internet w poszukiwaniu czegoś tak wspaniałego jak to, no i mam. hah, "szukajcie, a znajdziecie", mówili!~

    jestem zachwycona. doprawdy, doprawdy zachwycona. nie wiem, co mnie tak ujęło za serce poza tym shotem i "we'll meet again". zakochałam się w tym już od pierwszych słów i, pomimo długości, która mnie tak trochę na początku zniechęciła, to ani trochę nie żałuję, że się za to zabrałam. naprawdę!

    cóż, widziałam parę błędów, ale głównie interpunkcyjnych. mianowicie nie rozdzielamy zwrotów takich jak "mimo że", "chyba że", "dlatego że", itp. przecinkiem. zaś zauważyłam, że przed imionami bądź pseudonimami owego przecinka nie dajesz, a powinien się tam znaleźć, bo imiona i pseudonimy są w wołaczu, a zawsze, kiedy taki wyraz w nim jest, to stawia się przed nim przecinek. jednak nie było to jakieś rażące, a tak tylko taką radę na przyszłość ci daję, ot co!~

    dziękuję, że mogłam przeczytać coś tak pięknego i chwytającego za serce, droga autorko. mam nadzieję, że będę miała przyjemność poczytać więcej twojej twórczości! ♡

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Kochany Anonimie! Dziękuję Ci za te piękne słowa! Miód na moje serce! <3 Nie spodziewałam się, że jeszcze ktokolwiek, kiedykolwiek wpadnie na hetaliowego blogaska.
      Za radę również dziękuję, choć dawno sama z siebie je wpoiłam w moje pisanie. Shot powstał, gdy chodziłam do liceum, miałam 16 lat, i tak dalej, i tak dalej... Moje bazgroły są teraz o wiele lepsze (mam taką nadzieję).

      Usuń
  11. Oh Gott... to jest... niesamowite, piękne, wspaniałe i inne synonimy

    Shota tego poleciła mi koleżanka. I po wielkim sprzeciwie zgodziłam się go przeczytać. Nie żałuję. W prawdzie, czytałam shota dwa dni, ale kto by się tym przejmował xD

    Podczas czytania przeżyłam coś, co spokojnie mogę nazwać ogromnymi wahaniami nastroju... rozbawienie, po chwili fangirlizm, aż wreszcie wielka przewaga łez.

    Ciężko mi powiedzieć, co mi się najbardziej podobało, jednak chyba wyróżnię tutaj fragment w parku. Przedstawia on taką prawdziwą, szczerą miłość. Dwie osoby zapatrzone w siebie nawzajem bezgranicznie, niezważające na opinie innych. Za to wojna na liście przebiła wszystkie rekordy w poziomie cukru. Już z przyjaciółką mamy ustalone, że jesienią musimy takową wojnę zrobić xD

    Naprawdę, gratuluję. Ja nie dałabym stworzyć czegoś tak zafelistego. Dodatkowo, UsUk musi być naprawdę dobry, aby mi się spodobał. A ten chyba ląduje aktualnie ponad skalą uwielbienia~

    ~ Rosyjska, Francuska, czy jaka tam jeszcze, Frytka

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Kochany Anonimie! Jestem pełna wdzięczności i całego szeregu podziękowań, które ślę w Twoją stronę! Mam nadzieję, że dotrą.
      Nie wiem, co się tutaj dzieje, ani dlaczego mam tyle wejść ostatnimi czasy, nie ma co ukrywać, że jest to niezwykle przyjemne uczucie. Cieszę się, że shot się podoba, nawet po kilku latach od jego stworzenia. Komplementy po czasie też dobrze robią.
      Pozdrawiam cieplutko, wysyłam buziaczki i tulaski. <3

      Usuń

:)