Kolejny upalny
dzień gorącego lata dawał o sobie znać. Kto by pomyślał, że w lipcu będzie aż
tak ciepło. Wydawało się, że gdyby tylko można było bez skrępowania chodzić po
ulicach nago, ludzie z chęcią skorzystaliby z tej opcji. Nie opłacało się nawet
kupować lodów, bo w mig zamieniały się w ciecz, co nie było pożądanym efektem.
Nie było ani jednej osoby, która nie miałaby krótkich spodenek i luźnej
koszulki. Wszystko, żeby tylko zniwelować ten żar, który wręcz padał ze słońca
na wszystkie miasta. Nawet najwięksi fanatycy lata, wyjazdów nad morze, ocean,
jezioro, czy gdziekolwiek indziej, mieli dość duchoty, skwaru i świadomości
tego, jak wiele stopni wskazuje każdy termometr. A to zaledwie początek lipca.
Jedną z
zatłoczonych ulic szło dwóch blondynów. Rozmawiali kilkanaście minut, po czym
milkli na krótką chwilę, żeby po krótkim czasie zacząć kolejny temat. Ich
rozmowa mogła się wydawać innym dziwna. Jeden z nich, nieco wyższy i z
pojedynczym pasemkiem włosów, które sterczało mu jakby poraził je prąd, cały
czas się uśmiechał, oczy świeciły mu przyjaznym błyskiem, i ciągle powtarzał,
że kocha hamburgery i przeplatał swoje wypowiedzi wtrąceniem, że jest
bohaterem. Zdarzało się, że co jakiś czas poprawiał swoje okulary, podsuwając
je smukłym palcem bardziej pod nos. Drugi chłopak, szedł obok, co jakiś czas
uśmiechając się półgębkiem. Był bardziej stonowanym człowiekiem, ale jak to
mówią cicha woda brzegi rwie. Po prostu nie lubił zbyt wielkiego tłumu.
Wydawało mu się, że gdzieś w tym mieszczańskim mrowisku, gdzieś niedaleko jego
samego są osoby, które usilnie wbijają w niego wzrok. Ale jakby nie patrzeć był
gentelmanem i potrafił pokazać też swój wewnętrzny pazur.
Blondyni szli
ramię w ramię, rozkoszując się chłodnym wiaterkiem, jaki smagał ich twarze i
rozgarniał włosy na boki. Znów milczeli. Temat, który przed chwilą
przedyskutowywali między sobą, uległ rozłożeniu na czynniki pierwsze i teraz
trzeba było znaleźć kolejne zagadnienie, które zajmie im czas w rozmowie.
- Zostaniesz
dzisiaj u mnie na noc? – spytał niebieskooki przerywając ciszę pomiędzy nimi.
Alfred patrzył na swojego przyjaciela i wyczekiwał odpowiedzi, tak jakby miała
mu przynieść niesamowitą ulgę. Naprawdę chciał, żeby blondyn został razem z nim
jeszcze trochę. Dawno się nie odwiedzali, wszystkie sprawy polityczne i
terytorialne zajmowały doszczętnie ich obu. Szkoda, że nie było w tym nic
wspólnego, co pozwoliłoby, nawet załatwiając interesy państwa, pobyć im chociaż
trochę razem. W końcu znają się nie od dziś i darzą się sympatią. A
przynajmniej jest tak w odczuciu Ameryki, bo uważa Anglię za swojego
przyjaciela. A gdyby ten drugi nie chciał przebywać z błękitnookim, nie
zgodziłby się nawet na krótkie odwiedziny w jego kraju. Coś musiało w tym być.
-
Co prawda mam jeszcze kilka dni wolnego, ale planowałem odwiedzić Japonię. Mam
do niego kilka spraw, a nie chcę zostawiać ich na sam koniec. – Arthur nawet
nie spojrzał na kolegę, tylko szedł przed siebie. Doskonale wiedział, gdzie
iść. Był już tu sporo razy, a że jego orientacja w terenie nie była najgorsza,
zdążył zapamiętać co i gdzie mniej więcej jest. Teraz miał tylko pójść do domu
przyjaciela, spakować się i wrócić do swojej zamglonej Anglii, gdzie na pewno
było odrobinę chłodniej, co przyniesie mu ulgę, kiedy tylko postawi stopę w
domu.
Ameryka
mruknął tylko w odpowiedzi. Liczył, że przyjaciel zostanie z nim jeszcze
chociaż dwa dni. Naprawdę tego chciał. Miał nawet pewien plan, gdzie mogliby
pójść, albo co mogliby robić w domu. Po prostu nie chciał być teraz sam. W
końcu za dwa dni będą jego urodziny. Takiego święta nie powinno spędzać się
samemu. A już na pewno, kiedy jest się kimś takim jak Alfred. On… on potrzebuje
czyjegoś towarzystwa, potrzebuje uwagi. Sam podkreśla, że jest bohaterem, a
bohaterom poświęca się swój czas, zostaje z nimi, kiedy o to proszą.
-
Szkoda, że chcesz tak szybko wracać. Miałem nadzieję, że będziesz tutaj w moje
urodziny…
-
To za dwa dni, prawda? – powiedział Anglia. Ameryka przytaknął mu tylko głową i
uśmiechnął się. Tymczasem Arthur zastanawiał się intensywnie, czy jednak nie
zostać i dotrzymać towarzystwa przyjacielowi. Co prawda miał trochę spraw na
głowie, ale jak odłoży je dwa dni, to krzywda się nikomu nie stanie. Dopiero po
chwili potrząsnął głową, a źrenice rozszerzyły mu się nieco. – Słuchaj Alfred…
Wiesz, ja mogę zostać, ale nie mam nic dla ciebie i raczej nie zdążę teraz
kupić nic odpowiedniego.
-
Jeśli zostaniesz, to już sama twoja obecność będzie dla mnie jak prezent. –
uśmiechnął się szerzej Jones. Cieszył się, że swojego święta nie będzie
obchodził w pojedynkę z nędznym hamburgerem na talerzu i szklanką coli obok. W
głowie odpowiednie trybiki już zdążyły się nakręcić i począł wybierać wszystkie
atrakcje, nad jakimi wcześniej się zastanawiał.
-
Ale trochę mi głupio będzie nie dawać ci prezentu. Na urodziny zawsze daje się
jakiś prezent.
-
Nic się nie martw Artie, już moja głowa, żeby coś wymyśleć. – niebieskooki
uśmiechnął się do przyjaciela. Po chwili jego policzki zarumieniły się nieco,
ale odwrócił głowę, żeby Anglia tego nie zauważył. Nie chciał, żeby to
zobaczył, bo znając Arthura, ten spróbowałby sobie z niego zażartować. I
chociaż zielonooki nie znał powodu lekkiego zarumienienia, nie byłby w stanie
się nawet tego domyśleć, to i tak wolał to ukrywać. Tym bardziej, że powodem
takiej reakcji był sam Anglia. Już dawno sobie sprawę, że Kirkland nie jest
tylko przyjacielem. A raczej Alfred nie chce, żeby poprzestać tylko na tym. Niestety
teraz, ciężko mu się przyznać do prawdy, która niekoniecznie zagwarantuje
szczęście. Ale Ameryka chciałby zaryzykować, ma nawet taki plan, tylko musi
jeszcze zaczekać. Oczywiście, że się boi, bo nie chce zepsuć tego, co jest
teraz, nie chce stracić wspaniałego przyjaciela, ale kiedyś będzie musiał
zaryzykować.
-
Czwartego lipca… - mruknął sam do siebie Al. – Czwartego lipca wszystko mu
powiem.
-
Co? – odezwał się Arthur i spojrzał na chłopaka.
-
Nie, nic. – zaśmiał się nerwowo Ameryka. Oboje ruszyli w powrotną drogę do
domu, co jakiś czas śmiejąc się i opowiadając różnorakie historie.
***
-
Arthur, no chodź wreszcie! Przecież mi obiecałeś, że obejrzymy te horrory!
-
Przecież doskonale wiem, jak to się wszystko skończy. Ty zresztą też masz tego
świadomość. – mruknął zielonooki, wchodząc do salonu z ogromną miską,
wypełnioną po brzegi popcornem. Spojrzał na Amerykę, który już naszykował sobie
poduszkę i koc, żeby w razie czego móc zasłonić sobie czymś oczy. Westchnął pobłażliwie,
śmiejąc się z przyjaciela w duchu. Zgasił światło, bo zawsze oglądali filmy,
kiedy w pokoju panował półmrok i usiadł obok niego na miękkiej kanapie. Zgodził
się na ten seans, bo wiedział, że chłopak od północy będzie mógł świętować
swoje urodziny. Tak więc nie wypadałoby mu odmówić, chociaż tak okropnie nie
miał ochoty zanudzać się na jakimś trzeciorzędnym filmie grozy, który straszy
małe dzieci i Alfreda. Czyli w sumie tylko małe dzieci, bo Al zachowywał się
jak one.
Niebieskooki
już zawsze pozostanie w sercu Anglii małym chłopczykiem, którym ciągle trzeba
się zajmować. Choćby nie wiadomo jak bardzo mężny się zrobił, choćby nawet był prawdziwym
super bohaterem dla wszystkich uciśnionych, to i tak wewnątrz niego, wewnątrz
jego duszy będzie siedział dzieciak, który boi się większości, jeśli nie
wszystkich, horrorów. Choćby Alfred zmienił się nie do poznania, to i tak w
sercu Arthura pozostanie, no cóż, pozostanie ten Ameryka. Dokładnie taki,
jakiego znał wcześniej i jakiego zna teraz. No i jakiego ma możliwość teraz
oglądać.
-
Wcale nie. – odburknął mu Jones i pokazał język. Nachylił się i koniuszkami
palców zahaczył o dwa piloty, leżące na stoliku, który stał obok kanapy. Sofa
nie byłą zbyt blisko stolika, więc Alfred musiał się naprawdę mocno nachylić,
żeby dostać do urządzeń. Mógłby wstać, ale umościł się wygodnie na kanapie i
nie chciało mu się podnosić i robić tego jednego, czy dwóch kroków. Niewiele
brakowało, a spadłby z sofy. Na całe szczęście, Kirkland w ostatniej chwili
złapał go za ramię i pociągnął do tyłu tak, że temu prawie okulary całkowicie
zsunęły się z nosa. W tej samej chwili serce Ameryki zabiło szybciej. Pod
wpływem pociągnięcia, szybko zabrał swoją dłoń znad stolika, przy okazji
zwalając piloty na podłogę. Poczuł, że dłoń zielonookiego ulatnia się z jego
ramienia, a sam właściciel nachyla się i podnosi elektroniczne urządzenia.
-
Jaka z ciebie niezdara. – westchnął lekko Arthur i uśmiechnął się półgębkiem.
Podał przyjacielowi oba urządzenia i na powrót usiadł na kanapie obok niego. W
chwili, kiedy przekazał mu piloty, ich palce zetknęły się na chwilę, co
wywołało niewielki, acz przyjemny dreszcz u Ameryki, który równomiernie
rozszedł się najpierw po całych plecach, a potem po reszcie ciała. Dziś jego
reakcje na dotyk Arthura były mocno wyostrzone. Może dlatego, że jutro chce mu
powiedzieć coś bardzo ważnego. Tak, to z pewnością dlatego. No, może jeszcze
dlatego, że Kirkland zawsze wywoływał u niego przyśpieszone bicie serca, kiedy
tylko go widział. Za każdym razem kiedy podawali sobie ręce, Alfred miał
nadzieję, że ta chwila będzie trwać jak najdłużej, bo zawsze pragnął jego dotyku.
Obydwoje
wygodnie oparli się o oparcie kanapy. Jones włączył najpierw telewizor, a potem
dvd i kilkoma wciśnięciami przycisków na pilocie, włączył płytę. Najpierw pokój
ogarnął półmrok, a potem pomieszczenie rozświetliła czołówka filmu. Arthur
dosłownie od samego początku zaczął się nudzić. Nigdy nie lubił oglądać takich
rzeczy. Może dlatego, że w swoim życiu przeszedł już wiele rzeczy, które
chwilami były naprawdę straszne. Może to właśnie przez to już mało filmów
potrafi wzbudzić w nim taką prawdziwą bojaźń. Tak czy inaczej, nie był
zafascynowany filmami tego typu. W sumie oglądał je tylko i wyłącznie z
Alfredem. I tylko i wyłącznie po to, że sprawić przyjacielowi przyjemność i
dotrzymać mu towarzystwa. Ach tak, zapomniał jeszcze, że przecież ktoś musiał
po seansie uspokajać Amerykę, bo przecież ten zawsze się bał i często miał
przez filmy koszmary w nocy, do czego oczywiście się nie przyznawał.
Kirkland
spojrzał na przyjaciela i wodził po nim wzrokiem. Alfredowi oczy świeciły się z
podekscytowania. Przeżywał film od samego początku do końca. Dosłownie. Gdy
film się kończył, nie dawał nawet wyłączyć napisów, bo koniecznie musiał je
obejrzeć. Zielonooki westchnął głęboko i przekręcił głowę do telewizora. Już po
tych lśniących i wypełnionych ekscytacją oczach przyjaciela, wiedział, że
choćby nie wiem jak bardzo chciał go trzepnąć po głowie i wydrzeć się na niego,
że za każdym razem musi oglądać z nim te filmy, to i tak nie może go nigdy
zawieść. Po prostu nie może, bo tak nie robią przyjaciele. A Anglia… Sam sobie
się dziwił, ale naprawdę był przyjacielem Ameryki. Sam ten fakt nie był
najdziwniejszy, ale to, że potrafił to powiedzieć na głos. Tym bardziej, że
jemu wyrażanie uczuć zawsze szło jakoś tak opornie. I to nie zmienia się już od
wielu, wielu lat.
Nie
minęła nawet połowa filmu, a Alfred już skulił się, tkwiąc w takiej pozycji
owinięty szczelnie w koc i przyciskał poduszkę do siebie. Co za szczęście, że
nie było to jakieś zwierzątko, na przykład kot, bo zapewne wyzionęłoby ducha w
tym żelaznym uścisku. Ameryka wyglądał znad poduszki na ekran, a kiedy w filmie
zaczynało się coś dziać, chował się za materiałem poszewki i tylko uważnie
nasłuchiwał. W pewnym momencie, kiedy napięcie rosło znacząco z każdą minutą,
nie wytrzymał i musiał złapać się ramienia przyjaciela. Nim się zorientował, że
to zrobił, poczuł ciepły oddech na swojej szyi. Serce mu przyśpieszyło, a twarz
pokrył rumieniec, którego na szczęście nie było widać w ciemnościach pokoju. Bał
się, że jedynie to wściekłe bicie serca może zostać zauważone, ale zawsze mógł
to zwalić na film. Mimo wszystko, nie chciał się odkręcić twarzą do przyjaciela,
dlatego kątem oka zobaczył, że Anglia siedział obrócony ku niemu i przybliżył
się tak, że dzieliło ich tylko kilkanaście centymetrów, a ramię i część klatki
piersiowej Arthura stykała się z ramieniem Alfreda.
Jak
bardzo Ameryka chciałby przekręcić głowę i złożyć delikatny pocałunek na ustach
Anglii. Ale wiedział, że nie może tego zrobić. Nie teraz. Musi jeszcze
zaczekać. Zerknął na elektroniczny zegarek, który stał obok dvd i wyświetlał
aktualną godzinę. Było już po północy, tak więc mógł już świętować swoje
urodziny. I mógł już wcielić swój plan w życie. Ścisnął jeszcze mocniej
poduszkę, którą trzymał już tylko jedną ręką. Mógł wcielić ten plan, ale jednak
tego nie zrobił. To nie tak, że jest tchórzem, on po prostu nie uważał, żeby
ten moment był dobry. Zaczeka z tym… do rana. Potem, kiedy przyjdzie
odpowiednia chwila, powie wszystko jak na spowiedzi.
-
Czym ty się tak stresujesz? – usłyszał lekko podirytowany głos Arthura i
niemalże podskoczył na kanapie ze strachu. Teraz odwrócił się i spojrzał w
chłopakowi w oczy, które okalały zielone, niczym szmaragd, tęczówki. Po tonie w
jaki Anglia wypowiedział słowa, wiedział, że tak naprawdę jemu nie chce się oglądać tego filmu i robi
to tylko z przymusu. Zawsze miał nadzieję, że chociaż najmniejsza drobinka
Zjednoczonego Królestwa, stwierdzi, że film nie jest aż taki zły i choć troszkę
się mu spodoba. Dopiero teraz zauważył, że tak nie jest i nigdy nie było. A on
sam zwyczajnie się łudził. Jaki on był głupi, że nigdy nie zauważył tej
irytacji w głosie przyjaciela na seansach, albo po nich. Że też nigdy nie
zauważył, że Arthur jest zwyczajnie zmęczony oglądaniem takich filmów. – To
tylko głupi i nic nie znaczący film. To fikcja…
Amerykę
dopadły wyrzuty sumienia. Zamrugał kilka razy oczami i przestał zwracać uwagę
na film, który w dalszym ciągu wyświetlał się na ekranie telewizora. Patrzyli
na siebie przez krótką chwilę, nic nie mówiąc. Cisza pomiędzy nimi, była przerywana
złowieszczą muzyką, która miała swoje źródło na płycie, włożonej do odtwarzacza.
Jednak ani jeden, ani drugi nie zwracał teraz na nią nawet najmniejszej uwagi.
-
Mogę to wyłączyć, jeśli chcesz. – powiedział spokojnie Alfred i począł
rozglądać się za pilotem do telewizora. Spotkało się to z cichym westchnieniem
po jego lewej stronie.
-
Nie wyłączaj. Przecież wiem, że chciałeś to obejrzeć. – powiedział nieco
weselszymi jakby przepraszającym głosem Arthur. Ubiegł Amerykę i pierwszy
dorwał pilota, żeby ten nie mógł skończyć seansu w połowie.
-
Ale tobie się nie podoba. – powiedział cicho Alfred i spuścił głowę. –
Myślałem, że oglądasz ze mną te filmy, bo chcesz je obejrzeć.
-
I chcę. – zaśmiał się krótko i nieco nerwowo Kirkland. Szturchnął przyjaciela
lekko w bok. – Chcę je obejrzeć, bo wiem, że wtedy będziesz zadowolony.
-
Nie musisz tego robić tylko ze względu na mnie…
-
Al, jesteśmy przyjaciółmi, prawda?
-
No tak, ale…
-
Ale co? Przecież przyjaciele robią dla siebie rzeczy, których sami nie lubią. Uwierz,
nie jest dla mnie wielką męczarnią oglądanie tego filmu. Prawdę mówiąc, nawet
to lubię, zważając na fakt, że bawi mnie sposób w jaki reagujesz, kiedy coś
dzieje się na ekranie. Chyba ci tego zazdroszczę, bo ja nie umiem się tak tym
wszystkim ekscytować.
Arthur
uśmiechnął się niepewnie do Alfreda. Popatrzył na niego i napotkał jego lekko
skonfundowany wzrok. Niebieskooki patrzył na niego zza swoich okularów i nie
wiedział co myśleć. Niby Arthur miał rację, bo przyjaciele znoszą dla siebie
różne rzeczy, nawet te, których sami nie lubią. Musiał się z tym zgodzić.
Jednak nie to go zdziwiło. Zaskakującą była ta lekkość głosu, z jaką Kirkland
powiedział każde słowo, ta lekkość i przychylność tonu, jakiej użył, kiedy
mówił, że są przyjaciółmi, że ogląda te filmy tylko i wyłącznie z jego powodu.
To wystarczyło, żeby iskierka nadziei w sercu Ameryki pojaśniała. Zielonooki
pewnie tego nie wiedział, ale ze swoimi ostatnimi słowami, wlał w Alfreda sporą
dawkę odwagi, która niebawem mu się przyda.
-
Dosyć gadania. Przewinę ci ten film, żebyś zobaczył go całego. – odezwał się
znów Arthur. Szybko nacisnął jakiś guzik na pilocie, a sceny zaczęły przesuwać
się w tył.
-
Pewny jesteś? Że chcesz to oglądać?
-
Owszem. – odparł krótko Anglia. Odsunął się nieco od przyjaciela i znów oparł o
zagłówek kanapy.
-
Jak chcesz, to możesz iść spać, a ja sam sobie dokończę oglądać film. – Ameryka
również wrócił do swojej pierwotnej pozy na kanapie.
-
I mam przegapić to jak trzęsiesz się ze strachu? Nigdy w życiu!
-
Nie trzęsę się ze strachu. – powiedział nieco zirytowany Alfred. Prychnął
jeszcze dla większego efektu. W tym samym czasie Anglia uśmiechnął się do
siebie, bo dokładnie taką reakcję chciał wywołać u przyjaciela.
Obydwaj
powrócili do wspólnego oglądania filmu. Ameryka znów wciągnął się w fabułę i
ponownie chował się za poduszką. Już niewiele brakowało, żeby się rozpłakał.
Czuł, że i ten moment nadejdzie. Czasami sam karcił się w duchu za to, że nie
potrafi wytrwać nawet półtorej godziny filmu, żeby o mało co, nie dostać na nim
zawału, spowodowanego strachem. Zaś Anglia siedział niewzruszony tym, co działo
się na ekranie i co jakiś czas zerkał w prawo, sprawdzając, jak bardzo boi się
Jones. Napawał się widokiem wystraszonego, niczym małe dziecko, przyjaciela, bo
wiedział, że będzie mógł się potem z nim drażnić. Przywołując konkretne chwile
z jakiegoś seansu, będzie mógł używać ich jako broń, przeciwko niebieskookiemu
i poprzekomarzać się z nim przez jakiś czas. Jakby nie patrzeć lubił to robić.
Ale starał nie zapuszczać się w rejony, które naprawdę mogły zranić Amerykę.
Tak
właśnie minęła im cała reszta filmu.
Kiedy
napisy dobiegły końca Arthur ziewnął przeciągle i wstał z kanapy. Rozprostował
kości i przeciągnął się niczym kot. Nie zawracając sobie głowy ostatkiem
wyświetlanych napisów, odkręcił się w stronę drzwi i ruszył w tamtym kierunku. Jednak
coś mu nie pasowało. Obejrzał się za siebie i spojrzał na Alfreda, który
siedział na kanapie, w ogóle się nie ruszając. Przyciskał do siebie poduszkę
najmocniej jak tylko umiał i zanurzył w niej twarz. Kirkland westchnął tylko i
podszedł do chłopaka. Złapał go za ramię, a ten natychmiast drgnął, jeszcze
bardziej wystraszony. Podniósł głowę i spojrzał na Anglię. W swoich oczach miał
łzy, a na policzkach zaschnięte dróżki, jakie powstały, kiedy słone krople
spływały mu, podczas oglądania. Żadna z tych rzeczy ani trochę nie zdziwiła
Arthura. Wiedział, że Ameryka zawsze tak się zachowuje po jakimś horrorze. I
zawsze po takim seansie wyglądał jak bezbronne dziecko przed seryjnym mordercą.
Dopiero teraz Anglia zdał sobie sprawę, że to właśnie on byłby tym zabójcą.
-
Alfred, chodź. Zaprowadzę cię do pokoju.
Niebieskooki
najpierw popatrzył na przyjaciela, zamglonymi od łez oczami, a potem z lekkim
ociągnięciem zrzucił z siebie koc na kanapę i położył na nim poduszkę.
Wierzchem dłoni wytarł policzki i wstał. Anglia posłał mu spojrzenie, które
mówiło „jak zawsze”, po czym złapał go za nadgarstek, mrucząc sobie samemu coś
pod nosem. Zanim wyszli z salonu, wyłączył jeszcze wszystkie urządzenia
elektroniczne. Arthur powoli szedł w stronę sypialni Ameryki, ciągnąc owego za wcześniej
wspomnianą już część ciała. Alfred szedł za nim posłusznie, z duszą na
ramieniu. Sam nie wiedział dlaczego, ale dzisiaj naprawdę wystraszył się oglądając
ten film. Na jego nieszczęście nie mógł się nawet uspokoić. W tej chwili sama
ciemność go przerażała. Gdyby nie Arthur nie byłby w stanie pójść nawet do
własnego pokoju.
Anglia
po omacku dotarł do sypialni przyjaciela. Wszedł z nim do pomieszczenia i
puścił jego dłoń, nie zdając sobie sprawy, że tym samym wprawia serce Ameryki w
szaleńczy bieg. Odszedł od przyjaciela, który teraz niemalże dostał zawału
będąc sam, w kompletnych egipskich ciemnościach. Nie był w stanie sie ruszyć,
dlatego został zmuszony, i to przez własny organizm, czekać, aż zielonooki
wróci do niego i poprowadzi go dalej, choć do łóżka było już tylko kilka kroków.
Ten jednak podszedł do stolika nocnego, tuż koło wielkiego posłania, i zapalił
na nim lampkę. Pokój wypełniło dosyć słabe, lekko pomarańczowe światło. Alfred,
gdy tylko mógł już widzieć pokój, po zapaleniu lampki, podszedł do łóżka i
siadł na nim. Oddychał głęboko, nadal przeżywając film. W głowie miał same
straszne obrazy, które jeszcze bardziej go nakręcały. Czuł, że nie da rady
usnąć dzisiejszej nocy i będzie kręcił się z boku na bok, kuląc się w sobie i
za każdym razem kiedy usłyszy jakiś, nawet najcichszy dźwięk, będzie myślał, że
zaraz coś mu się stanie.
Nie,
on nie da rady. Naprawdę, nie dziś. Dziś są jego urodziny, chce w końcu
powiedzieć Arthurowi, co do niego czuje. Tak więc do strachu dochodzi również
ogromny stres i ryzyko. Nie, on nie chce, nie może zostać tej nocy sam w tym wielkim
i ciemnym pokoju. Tej nocy wyjątkowo będzie potrzebował stałej opieki i
towarzystwa. Ameryka wiedział, że dałby sobie radę ze strachem i przerażeniem po
każdym innym filmie, każdego innego dnia, ale - na miłość boską! - nie dziś.
Nie teraz.
-
Kładź się spać. Ja też jestem zmęczony, więc skorzystam z własnej rady. Gdyby
coś się działo, jestem bardzo blisko. Tylko dwa pokoje dalej, jak zawsze. –
ciszę przerwał spokojny głos Anglii. Powoli szedł do wyjścia, a wzrokiem,
pełnym przerażenia, odprowadzał go Ameryka. Gdy był już pod drzwiami i położył
dłoń na klamce, poczuł, że coś łapie go za rękaw ubrania u drugiej ręki.
-
Zostań ze mną… - powiedział cichym, płaczliwym tonem Alfred. Sam nawet nie
zauważył, że tak szybko wstał i niemalże bezszelestnie, robiąc zaledwie kilka
kroków, stanął za Anglią i złapał go za rękaw. – Proszę, zostań ze mną Anglio.
-
Widzę, że nasz super bohater się boi. Znów. – Kirkland odwrócił głowę i
specjalnie zaakcentował ostatnie słowo. Nie mógł sobie darować. Co on mógł
poradzić na to, że drażnienie Ameryki było dla niego poniekąd miłą zabawą.
Spojrzał mu w oczy i stwierdził, że miał rację. W myślach sam sobie
dopowiedział, że znów ma rację, a jego usta mimowolnie ułożyły się w lekki,
niepełny uśmiech. Oczywiście nie uszło to uwadze przerażonego Ameryki.
-
Mówisz, jakby super bohaterowie nie mogli się nigdy bać. – powiedział jeszcze
ciszej niż poprzednio Alfred, spuszczając głowę. Oddychał coraz szybciej, jakby
zaraz miał się znów rozpłakać. Tym razem sam nie wiedział dlaczego. Naprawdę,
jego reakcję wydawały mu się dziwne. Wiedział, że Anglia tylko tak sobie z nim
pogrywa, ale ten ironiczny uśmiech potrafił ukłuć go gdzieś w środku, niczym
stado ostrych szpilek. A ukłucie potrafiło czasami niesamowicie boleć.
-
Tylko mi się tu nie obrażaj, bo cię zostawię. – powiedział już nieco
zrezygnowanym tonem Arthur. Wyswobodził swoją rękę z uścisku Alfreda, odwrócił
się do niego twarzą i obie dłonie położył mu na ramionach. Potrząsnął nim lekko
i spowodował, że niebieskooki podniósł głowę, patrząc wprost na jego twarz.
Zlustrował jego zmęczoną i na nowo usłaną kilkoma łzami, które przed chwilą
wypłynęły, buzię i zastanowił się przez chwilę. Jeszcze nigdy go takiego nie
widział. To znaczy widział go, kiedy ledwo szedł do pokoju, bo film go
niemożliwie przeraził i sam musiał go odprowadzać. Już tyle razy widział jak
płakał po skończonym filmie, mówiąc, że się boi. Zdarzało się nawet, że musiał
poczekać, aż Ameryka uśnie i dopiero wychodził z pokoju, samemu kładąc się, już
wtedy, nad ranem. Ale tym razem… Teraz było w tym spojrzeniu jeszcze coś
innego.
-
Alfred… - wyszeptał cicho Arthur. Nagle uderzyło w niego coś jakby poczucie
winy, ale szybko zdusił je w sobie. Odczuwał takie coś już kilka razy, więc
wiedział, że nie jest to najprzyjemniejsze, dlatego chciał to z siebie wyrzucić.
– Boisz się Al?
Jones
nie odpowiedział. Zacisnął mocniej oczy, nie chcąc, żeby jeszcze jakaś słona
łza wydostała się na zewnątrz, ale niestety nie wyszło mu to, tak jakby sobie
tego życzył. Chciał powiedzieć, że się nie boi, ale wiedział, że nie była to
prawda. Bał się, okropnie się bał. Nie tylko już tego, co wywołał w nim film,
ale również tego, że Arthur może wykorzystać sytuację i znów sobie z niego
zadrwić. Normalnie odgryzłby mu się w jakiś sposób, ale nie teraz. Dodatkowo,
to co zdążył już powiedzieć Anglia naprawdę go w jakimś stopniu zabolało. Choć
szczerze powiedziawszy nie były to jakieś arcy-upokarzające, czy obrażające
słowa. Po prostu nie lubił, kiedy ktoś wykorzystywał jego własne słowa, czy
opinie przeciw niemu.
Przytaknął
mu tylko kilka razy głową, po czym spuścił wzrok. Nie chciał już patrzeć w oczy
przyjacielowi. Alfred nie wyglądał teraz jak super bohater. Właśnie pokazywał
jak bardzo słaby i bojaźliwy był. Jak bardzo nie potrafił się uodpornić nawet
na najmniejszy ból. Spodziewał się, że Kirkland zaraz wyskoczy z jakimś na wpół
ironicznym tekstem.
Ku
jego zaskoczeniu nie stało się tak. Kiedy tylko przytaknął przyjacielowi w
odpowiedzi na pytanie, poczuł jak dłonie z jego ramion znikają, ale tylko po
to, żeby za chwilę pojawić się na jego plecach i zamknąć go w uścisku. Aż
otworzył szeroko oczy ze zdumienia. Jeszcze nigdy mu się nie przytrafiło coś
takiego. Otworzył oczy ze zdziwienia i wpatrywał się pusto przed siebie. Nie
miał zielonego pojęcia dlaczego Arthur tak zareagował. Mimo wszystko był mu za
to wdzięczny.
Obaj
czuli jak biją ich serca. Słyszeli je poprzez ściśnięte ze sobą klatki
piersiowe. Anglia jedną ręką przesuwał to w dół, to w górę po plecach
przyjaciela, jakby chciał go uspokoić i zapewnić, że nic mu się nie stanie. Nie
trwało to długo, Alfred nawet nie zdążył ze zdumienia położyć swoich rąk na
plecach przyjaciela. Po prostu stał, będąc w delikatnym i przyjacielskim
uścisku przez jakiś krótki czas. Po dosłownie minucie, lub dwóch, Anglia
odsunął się od przyjaciela i spojrzał na niego z troską w oczach. Zawsze ją
miał, kiedy Alfred sam doprowadził się filmem do takiego, albo podobnego stanu.
Chociaż nie, sam musiał przed sobą przyznać, że zawsze, nawet jeśli nie
świadomie, to troszczył się o Amerykę. Zawsze to robił i zawsze będzie.
-
Poczekasz tutaj na mnie? – spytał Anglia. – Pójdę do siebie do pokoju, szybko
się przebiorę i wrócę, dobrze? Tylko musisz poczekać chwilkę. Najlepiej jakbyś
sam się przebrał w pidżamę.
Ameryka
znów tylko przytaknął. Nie mógł wysilić się na cokolwiek więcej.
-
Poczekaj. Dosłownie kilka minut. Góra pięć. Nie będę zamykał drzwi, żebyś mnie
słyszał, dobrze?
Kirkland
odwrócił się i pośpiesznie wyszedł, chcąc jak najszybciej pójść, zmienić
ubranie na pidżamę i wrócić do przyjaciela. Czuł, że ten dzisiaj wyjątkowo
potrzebował kogoś, kto się nim zaopiekuje. Gdy wyszedł, Jones najpierw stał i
patrzył się w ciemność za drzwiami, po czym odkręcił głowę do tyłu. Wytarł
policzki, choć w dalszym ciągu czuł, że to nie koniec jego cichego płaczu.
Podszedł do komody i z jednej z szuflad wyjął koszulkę i spodnie. Z drugiej
wyjął czystą bieliznę i poszedł do łazienki, którą miał w swoim pokoju,
przebrać się, jak kazał m Anglia. Zrobił to najszybciej jak potrafił, rzucając
swoje dotychczasowe ubranie w jeden z kątów pomieszczenia i wrócił do pokoju.
Gdy wszedł i stanął koło łóżka, Arthura jeszcze nie było. Siadł na posłaniu i
wpatrywał się w otwarte drzwi swojej sypialni. Po chwili usłyszał ciche
stąpanie na korytarzu. Zaraz potem w drzwiach pojawiła się twarz Arthura i jego
blond czupryna. Anglia wszedł do pomieszczenia i zamknął za sobą drzwi.
Podszedł do Ameryki i siadł obok niego na łóżku.
-
Chcesz iść spać, czy może wolisz pogadać? – spytał i spojrzał na niebieskie,
zapłakane oczy, które chowały się za szkłem okularów. – Może lepiej idź spać. Sen
dobrze ci zrobi. Tylko najpierw daj mi okulary.
Ameryka
posłusznie zdjął z nosa drugie oczy i podał je przyjacielowi. Ten ostrożnie
złożył oprawki i odłożył je na stolik nocny, który był tuż koło niego. Wstał z
łóżka i odsunął kołdrę. Gestem poprosił, żeby Ameryka położył się i pozwolił
nakryć się pościelą. Alfred, jako że naprawdę był zmęczony i oczy powoli
zaczynały mu się kleić, wykonał prośbę Anglii bezzwłocznie. Wślizgnął się
zgrabnym ruchem pod kołdrę i położył głowę na poduszce. Spojrzał na Arthura,
który okrył go szczelnie i uśmiechnął się przy tym, gdy napotkał spojrzenie
przyjaciela.
-
Ale ty nie idziesz jeszcze, prawda? – głos Ameryki wypełniło coś na kształt nadziei.
Patrzył szeroko otwartymi oczami na przyjaciela i wyczekiwał odpowiedzi.
-
Nie bój się, nigdzie się nie wybieram. Sam chciałeś, żebym z tobą został. –
znów się uśmiechnął, po czym siadł na łóżku, obok owiniętego pościelą Alfreda.
– Jeśli będzie trzeba zostanę nawet tutaj całą noc.
Jones
zdobył się na krótki, acz szczery uśmiech i przymknął oczy. W końcu jego
powieki zrobiły się niesamowicie ciężkie i musiał zamknąć je na dobre. Poczuł,
że odpływa już w krainę snów, więc odruchowo przekręcił się w drugą stronę, bo
zazwyczaj spał na drugim boku. Skulił się, podciągając nogi trochę do góry.
Dalej miał nieco nierówny oddech, ale w porównaniu z tym, co było jeszcze
kilka, albo kilkanaście minut temu, zdążył go już uspokoić. Po chwili poczuł,
jak materac za nim ugina się nieco. Stwierdził, że Arthur położył się obok, bo
pewnie zauważył, że Ameryka jeszcze nie usnął.
W
jednej chwili Alfredowi zebrało się na płacz. Po prostu musiał wyzbyć się
reszty łez, które nadal siedziały w jego oczach. Chciał je powstrzymać, ale nie
mógł, toteż zaczął cichutko szlochać. Jego ciałem przebiegały raz po raz jakieś
słabe, na szczęście słabe, dreszcze. Zacisnął mocno zęby, jakby to miało w
ogóle pomóc. Wierzchem lewej dłoni starł z twarzy łzy i pozwolił płynąć
kolejnym. Nawet gdyby zaczął się zastanawiać, dlaczego płacze, nie potrafiłby
sobie na to dokładnie odpowiedzieć. Wiedział, że się bał. Nie był to jednak już
ten strach po obejrzanym horrorze. To było raczej przerażenie zmieszane ze
stresem, w związku z tym, co chciał powiedzieć Anglii. Przecież Kirkland
widział go dziś w tak okropnym stanie… Czy jest w ogóle sens ujawniać swoje uczucia
po takim czymś?
Nie,
Ameryka musi to zrobić. Nie może zrezygnować. Musi spróbować. W końcu kto nie
ryzykuje, ten nie wygrywa. Tylko, że Alfred nie chce też niczego stracić.
Poczuł,
jak ciało za nim przysunęło się do niego tak, że mógł poczuć ciepło, jakiego od
niego biło. Zaraz potem ramię Anglii objęło go i przycisnęło lekko.
-
Nie płacz. Nie masz powodu, żeby się już bać. – Arthur mówił kojącym głosem,
jakby chciał zamienić go w chustkę i wytrzeć nią wszystkie łzy Alfreda, które w
tej chwili powoli płynęły poprzez jego twarz. – Jestem przy tobie, zostałem…
Te
słowa podziałały na niego jak zapach jaśminu. Alfred zaczął powoli usypiać, nie
wstrząsały nim już żadne dreszcze. Dotyk przyjaciela wyparł gdzieś szloch i
powoli uspokajał jego oddech. Wystarczyła już tylko chwila, żeby przeniósł się
w inny wymiar, gdzie będzie królować jego wyobraźnia. Chciał jeszcze
podziękować Anglii, za to, co przed chwilą dla niego zrobił, ale nie zdążył,
bowiem Morfeusz objął go ramieniem.
***
Niebieskooki
uchylił swoje powieki i pierwsze co zobaczył przed sobą, to ciało jego przyjaciela.
Najpierw chciał od niego odskoczyć, ale zdał sobie sprawę, że nie mógł, ponieważ
ręka Artura spoczywała na jego plecach, zupełnie jakby ten drugi nie chciał go
ani na chwilę wypuścić z objęć. Alfred uśmiechnął się sam do siebie, bo
szczerze powiedziawszy bardzo mu się to podobało. Czuł w sobie przez to jakieś
takie… ciepło. A to z kolei było takie pozytywne, takie kojące. Gdyby tylko to
mogło trwać wieczność… Po chwili zaczął się zastanawiać, czy gdy Anglia
wstanie, to będzie czuł dokładnie to samo, co on teraz. Przez myśl mu nawet
przebiegło, że przecież tak mógłby wyglądać każdy ich poranek, co byłoby
spełnieniem jego marzeń.
Ameryka
podniósł się odrobinę i zerknął przez ramię Arthura na zegarek, stojący na
stoliku nocnym. Była dopiero szósta, więc musieli przespać tylko kilka godzin. W
końcu kiedy film się skończył, była pewnie gdzieś po pierwszej w nocy.
Doliczając do tego czas, kiedy jeszcze nie spali, tylko Anglia odprowadził
Amerykę do sypialni i pomógł mu usunąć, można było obstawiać, że mniej więcej w
głęboki sen zapadli po drugiej. Wychodziłoby na to, że spali tylko sześć
godzin, po męczącym dniu i jeszcze bardziej wyczerpującym wieczorze.
Ameryka
nie chciał teraz budzić przyjaciela, bo może to ostatni raz, kiedy otwierając
oczy, widzi właśnie Arthura, tuż u jego boku, w dodatku obejmującego go swoim
ramieniem. Musi jeszcze chwilę po napawać się tym widokiem i zapisać go gdzieś
w pamięci, ażeby w razie niepowodzenia, miał jedne z najlepszych wspomnień w
jego życiu.
Na
powrót położył głowę na poduszce i popatrzył w spokojną, pogrążoną we śnie
twarz chłopaka przed nim. Kosmyki blond włosów chaotycznie okalały czoło i
część buzi Anglii. Znów się uśmiechnął. Przysunął się do niego i najdelikatniej
jak się tylko dało, musnął swoimi wargami jego. Arthur w tej samej chwili
poruszył się, co nieco wystraszyło Amerykę, więc szybko odsunął swoją twarz,
ale na szczęście Anglia się nie zbudził. Alfred odetchnął głęboko, a wypuszczając
z siebie powietrze, owiał ciepłym oddechem szyję przyjaciela. Stwierdziwszy, że
skoro ma dziś zaryzykować i to może być ostatni raz, kiedy się widzą, albowiem
wszystko było możliwe, pozwoli sobie trwać jeszcze tak, dopóki Anglia się nie
obudzi i sam nie zejdzie z łóżka. Żeby poczuć się jeszcze bliżej, przysunął się
i wtulił swoją twarz w szyję Kirklanda, obejmując go jedną ręką. Mocno
zaciągnął powietrzem, po brzegi wypełniając swoje płuca zapachem Anglii. Z
błogim uśmiechem na twarzy zamknął oczy i znów osunął się krainę swoich snów.
***
W
całym pokoju, a nawet w całym domu, unosił się cudowny zapach. Pachniało
świeżymi owocami, pięknie wypieczonym biszkoptem i słodką masą. Ameryka właśnie
otwierał oczy, pod wpływem tej wspaniałej woni. Uderzyła mu ona do nozdrzy z
niesamowitą siłą, której nie był w stanie powstrzymać. Mocno zaciągnął się
kilka razy zapachem i wstał z łóżka. Od razu spostrzegł, że nie ma już przy nim
Arthura. Jedną dłoń położył na miejscu, gdzie leżał zielonooki. Miał wrażenie,
że w porównaniu z całą resztą łóżka, akurat to właśnie miejsce jest jakby
cieplejsze, delikatniejsze i o wiele bardziej atrakcyjne. Mógłby się teraz na
nim położyć i dałby sobie rękę uciąć, że podziałałoby ono jak najlepszy środek
nasenny.
Miał
już to zrobić, ale był bardzo zaciekawiony tym, gdzie swoje źródło ma ten
smakowity zapach. Szybko podniósł się z łóżka, żeby owe nie kusiło znakami
wcześniejszego pobytu na nim Anglii. Podszedł do szafy i wygrzebał z niej
pierwsze lepsze ubrania, którymi okazał się t-shirt z motywem flagi USA i
zwykłe, nieco sprane jeansy. Oczywiście nie mogło też zabraknąć jego okularów,
bez których znacznie utrudniłby sobie własną codzienność. Odruchowo spojrzał w
stronę swojej skórzanej kurtki, wiszącej na oparciu krzesła, ale było tak
bardzo gorąco, że gdyby tylko ją założył, mógłby spokojnie się w niej ugotować.
Wyszedł
z sypialni, zamykając za sobą drzwi. Spokojnym krokiem szedł, jak się potem
okazało, w stronę kuchni, skąd dobiegał go cudowny zapach jakiegoś ciasta.
Kiedy znalazł się w pomieszczeniu, zobaczył Arthura, jak pochylał się nad
czymś, co stało na stole. Alfred po cichu podszedł do niego i stanął odrobinę
za nim. Anglia nawet go nie zauważył, bo był skoncentrowany na czym innym.
Spojrzał najpierw na skupioną twarz przyjaciela, a potem na ręce, które
układały kawałki owoców na tym, co wydzielało tak wspaniałą woń. Ameryka zrobił
jeden krok do przodu i właśnie wtedy zielone oczy spojrzały na niego.
Uśmiechnął się lekko i już chciał się przywitać, ale Anglia odkręcił się do
niego szybko i całkowicie zasłonił mu widok na to, co stało na stole.
-
Powinieneś jeszcze spać! – powiedział lekko zdenerwowany, albo raczej
zaskoczony faktem Anglia, że Alfred stoi przed nim, zamiast leżeć na łóżku i
przekręcać się we śnie na drugi bok. To nie było normalne, żeby kraj colą i
dolarem płynący budził się przed dwunastą.
-
Jak widać nie śpię. – zaśmiał się lekko. – Co tam masz?
-
Eeee… Nic!
-
No pokaż! Mam dziś urodziny. Powinieneś dziś spełniać moje życzenia.
-
I właśnie dlatego, że masz dziś urodziny, musisz być nieco bardziej cierpliwy i
na najbliższe kilkanaście minut zająć się czymś innym. – szok z twarzy Anglii znikł.
Stał przed Ameryką pewnie i skutecznie zasłaniał mu ciasto, stojące na stole.
Gdy Ameryka zrobił krok do przodu, Anglia niemalże natychmiast spojrzał na
niego złowieszczym wzrokiem, ściągając swoje brwi. Alfred zamrugał kilka razy
oczami i potrząsnął głową.
-
Czy ty się dobrze czujesz? – spytał niebieskooki. Poprawił okulary na nosie i
utkwił swój wzrok w twarzy przyjaciela, który teraz zaśmiał się, jakby tym
samym odpowiadając mu na pytanie. Przez kilkanaście sekund zalegała pomiędzy
nimi cisza, którą przerwał Arthur lekko wzdychając.
-
Po prostu mam dla ciebie niespodziankę. Nie miałem możliwości kupienia ci
prezentu więc improwizuję, ok? – popatrzył prosto w niebieskie oczy chłopaka,
które skrywały swój lśniący blask za szkłem okularów. Ich właściciel po tych
słowach uśmiechnął się ciepło, pokazując rząd równych, białych zębów.
-
Nie można było tak od razu? – Ameryka odwrócił się i ruszył w kierunku drzwi.
Będąc przy ich progu, zatrzymał się na chwilę. – Jakby co to będę w salonie.
Udam też, że się nie spodziewałem, ani nic. Super bohater musi być również
dobrym aktorem, co nie?
-
Baka. – powiedział sam do siebie Arthur. Co więcej, był pewny, że jego
przyjaciel, w chwili kiedy mówił, stojąc do niego plecami, miał na twarzy ten
jego specyficzny uśmieszek. Aż sam nie mógł się powstrzymać i na jego twarz
wpełzł lekki uśmiech, który objawił się podniesieniem jednego kącika ust do
góry.
Kiedy
Anglia upewnił się, że Ameryka nie stoi pod drzwiami do kuchni, powrócił do
ozdabiania tortu, który dla niego upiekł. Alfred powinien to docenić, bo
specjalnie wstał nieco wcześniej, żeby wyrobić się z tym jak najprędzej. Co za
szczęście, że w lodówce znalazł wszystko, co było mu potrzebne. W innym
przypadku musiałby iść jeszcze na zakupy i nie zaoszczędziłby tyle czasu. A
teraz kończył już ozdabianie ciasta i w zasadzie mógł już je podać
solenizantowi. Miał nadzieję, że Ameryce będzie smakować. I że go przypadkiem
nie otruje, bo wie, że jego wypieki nie są idealne. Co prawda ciężko mu się z
tym pogodzić, zwłaszcza, kiedy wszyscy w koło w ogóle go nie motywują i tylko
narzekają, że nie da się tego zjeść. Jak na przykład Włochy, który stwierdził,
że nawet kartofle, które dawał mu Niemcy były lepsze. To go akurat ubodło.
Zielonooki
obmył ręce, posprzątał cały rozgardiasz jaki narobił w kuchni, położył tort na
tacę i ruszył z nim do salonu. Idąc popatrzył na swój wypiek i, jeśli chodziło
o wygląd, był z siebie dumny. Co do reszty, to zaraz się miał przekonać.
Wszedł
powoli do salonu i ujrzał w nim turlającego się na kanapie Amerykę. Chłopak
śmiał się w niebogłosy, trzymając się za brzuch i nijak nie mogąc się uspokoić.
Powodem jego radości był jakiś program kabaretowy w telewizji. Arthur
przewrócił oczami i chrząknął na tyle głośno, żeby gospodarz domu go usłyszał.
Na ten dźwięk Alfred spojrzał w stronę drzwi i niefortunnie przechylił się na
bok, spadając z kanapy na podłogę z głośnym huknięciem. Anglia podszedł bliżej,
żeby upewnić się, że wielkie dziecko nic sobie nie zrobiło. Gdy tylko spojrzał
na niebieskookiego znów westchnął, bowiem ten zaczął się jeszcze głośniej
śmiać.
-
Alfred… Wstawaj. Możesz już udawać zaskoczenie. – kiedy Arthur to mówił,
Ameryka podniósł się na łokciach i powoli usiadł na podłodze, nadal chichocząc
się pod nosem. Po chwili stał już wyprostowany przed przyjacielem i patrzył na
to, co trzymał na rękach. Oczy przy tym skrzyły mu radośnie, a twarz aż uginała
się pod ciężarem tego cudownie szczęśliwego uśmiechu. – Wszystkiego najlepszego
Al.
Ameryka
patrzył na tort z podziwem. Na samym wierzchu z owoców, różnych kremów i tylko
Arthur wiedział czego jeszcze, była ułożona jego śmiejąca się twarz. Wyglądał
na tym może nie jak żywy, bo widać było, że są tu owoce i w ogóle, ale wyglądał
niesamowicie podobnie. Zastanawiał się, jak Anglia mógł zrobić coś takiego.
Gdzieś obok jego twarzy były malutkie, owocowe hamburgery i, zapewne z jadalnej
masy, czy czegoś w tym rodzaju, kilka małych puszek coca coli. Ale nie to mu
się najbardziej podobało. Chyba największe wzruszenie i radość wywołał w nim
napis nad tym wszystkim, zrobiony złotawym lukrem, ozdobiony kilkoma wisienkami
i kolorowymi groszkami. „Happy Birthday, American Hero!” – tak właśnie napisał
Arthur na samej górze tortu. Patrząc na to, Alfred czuł w sobie pewne ciepło,
które sprawiało, że był szczęśliwy. Tak naprawdę szczęśliwy. Aż miał ochotę
wyściskać Anglię. Taki mały gest, a cieszy, co nie?
-
Dzięki. – powiedział tylko i dalej patrzył się w tort. Dalej był zachwycony.
Nawet nie wiedział co jeszcze powiedzieć. Chyba pierwszy raz zabrakło mu słów.
-
Będziesz się tak na to patrzył, czy może łaskawie to zjemy? – zaśmiał się
krótko Arthur. Ameryka zaś potrząsnął lekko głową i spojrzał na przyjaciela. W
sumie szkoda mu było niszczyć tort, ale przecież nie postawi go sobie na półce.
Obydwaj
poszli ponownie do kuchni, wyjęli talerzyki, a solenizant ukroił po kawałku
ciasta. Szczerze powiedziawszy, Ameryka obawiał się, że tort nie będzie zbyt
jadalny, bo znał możliwości kucharskie Anglii, ale przecież gdy był małym
chłopczykiem, a opiekę nad nim sprawował właśnie Arthur, jadł wszystko co mu
dawał. I nie było czegoś, co by mu nie smakowało. Ale jakoś tak ostatnimi czasy
polegał na swojej kuchni i już dawno nie jadł czegoś, co wyszło spod innej ręki
niż jego własna. Ewentualnie spod ręki kogoś z McDonalda albo KFC. Ku jego
zdziwieniu tort był przepyszny i w mig spałaszował kilka kawałków. Nie mógł im
się po prostu oprzeć. Anglia również zjadł kilka kawałków ciasta. Bardzo się
cieszył, że tort mu się udał. No i, że Ameryka chwalił go za to po każdym
kęsie. Jednak Anglia, który ironię i cynizm miał w swojej brytyjskiej krwi,
musiał zagrać na nosie Alfredowi. Specjalnie ukroił sobie ten kawałek tortu, na
którym były usta przyjaciela i zjadł go ze smakiem, na koniec oblizując się
jeszcze i mówiąc przy tym, że życzy mu, aby mnie mielił jęzorem, bo jest
czasami bardzo nieznośny. To spotkało się z lekko dezaprobatą solenizanta i
pokazaniem przez niego języka.
***
Nastał
wieczór, a blondyni wracali właśnie z miasta. Anglia niósł ze sobą kilka
reklamówek, w których były, swojsko mówiąc, pierdoły Ala, które wygrał w wesołym
miasteczku. Musieli tam pójść, bo niebieskooki tego sobie właśnie zażyczył, a
że miał urodziny nie mogło się to spotkać z odmową kompana. Przez całą drogę
powrotną Alfred gadał coś bez sensu o super bohaterach, prezentach, ratowaniu
świata przez totalnym zniszczeniem, hamburgerach i jeszcze wielu innych
rzeczach, na które Anglia nie zwracał zbytniej uwagi, tylko co jakiś czas
potakiwał mu głową. Kilka razy Arthur zauważył, że Ameryka mówił coś, po czym
nagle milknął, otwierał usta, jakby chciał mu powiedzieć coś naprawdę ważnego,
ale po chwili uśmiechał się jakby wymijająco i wracał do swojego monologu o
byciu narodowym bohaterem. To wydało się Anglii nieco dziwne, bo zazwyczaj
Jones nie miał w zwyczaju tak robić. Jeśli już zaczynał jakieś opowieści, to nie
zdarzało mu się tak nagle milknąć. Poza tym Kirkland czuł, że przyjaciela coś
gryzie, a sam się czegoś obawia. Niestety nie mógł zrozumieć czego.
Wrócili
właśnie do domu, a Alfred od razu pobiegł na górę. Arthur zdążył tylko zostawić
wszystkie paczki w przedpokoju i poszedł za przyjacielem. Powoli wchodził po
schodach, a gdy był już na górze, poczuł powiew ciepłego, letniego powietrza.
Spojrzał w stronę, z której owiewał go ten zefirek i zobaczył otwarte na oścież
szklane drzwi, które prowadziły na wielki balkon. Wszedł na niego, gdzie
zauważył opartego o barierkę Alfreda. Skierował swoje kroki ku niemu i
zaciągnął się powietrzem, kładąc dłonie na balustradzie. Spojrzał przed siebie,
napawając się widokiem panoramy miasta.
-
Za kilkanaście minut będą fajerwerki! – powiedział wesoło Ameryka. Wpatrywał
się w ciemnie, acz przejrzyste niebo. Księżyc zaczynał powoli na nim wschodzić,
dając ludziom do zrozumienia, że noc jest tuż, tuż. Anglia zerknął na
przyjaciela, który wyglądał na szczęśliwego. Alfredowi oczy skrzyły radośnie, a
uśmiech w ogóle nie schodził z twarzy. Aż ciężko było na miejscu Arthura się
nie uśmiechnąć. Cieszył się, bo wiedział, że w jakimś stopniu on się do całej
tej radości przyczynił.
Anglia
znów spojrzał na panoramę miasta, potem na ciemne niebo i zamyślił się na
chwilę. W jednej chwili dobry humor zaczynał go opuszczać.
-
Fajerwerki powiadasz… - odezwał się cicho.
-
Tak! – odpowiedział mu Ameryka. – Specjalnie chciałem wyjść z wesołego
miasteczka wcześniej, żeby zdążyć zobaczyć sztuczne ognie. Co roku to robię i
co roku jest przepięknie! Chociaż ten rok jest wyjątkowy…
-
Wyjątkowy? Dlaczego? – Kirkland spojrzał na przyjaciela, który spuścił lekko
wzrok.
-
Po prostu pierwszy raz o dawna, nie jestem w urodziny sam… - powiedział cicho.
W myślach dodał, że w tym roku chce coś zmienić. Chce powiedzieć co czuje
najważniejszej dla siebie osobie. Chce zaryzykować, jak na bohatera przystało.
Arthur
drgnął nieco zaskoczony. Wiadomo było, że Ameryka jest jak dziecko z tą swoją
lekkomyślnością, prostolinijnością, upierdliwością i wtrącaniem się we wszystko
co możliwe. Wiedział też, że może nie mieć za wielu oficjalnych przyjaciół, bo
większość innych państw potrafi nieźle irytować, ale nie spodziewał się, że nie
będzie miał z kim świętować urodzin. Na dodatek przez dłuższy okres czasu. I
przypominając sobie teraz ubiegłe lata, stwierdził, że nawet on jako przyjaciel
zawiódł. Niby dzwonił do niego, albo wysyłał jakiś prezent, czasami
przyjeżdżał, ale sprawy państwowe nie pozwalały mu zostać w ten szczególny dla
Alfreda dzień. Niby był jego przyjacielem, ale nie było go wtedy, kiedy Ameryka
chciał mieć kogoś bliskiego przy sobie.
Obydwaj
zamilkli spoglądając na światła, które tliły się gdzieś w środku miasta.
-
Nie lubię rozpamiętywać tego co już było. Mam dziś urodziny i nic nie zepsuje
mi humoru! – odezwał się znienacka niebieskooki. Uśmiechnął się szeroko patrząc
na przyjaciela, który nachyliwszy się, oparł się ramionami o barierkę.
-
Ty dziś świętujesz swoje urodziny, a cały twój kraj świętuję moją klęskę. –
powiedział spokojnym i nieco smutnawym głosem Anglia.
-
Jaką znów klęskę?
-
Nie udawaj, że nie wiesz o co chodzi… - westchnął Kirkland. Jak on doskonale
pamiętał swoją porażkę. Wszystkie zwycięstwa, jakie miał na swoim koncie,
wszystkie wygrane bitwy, wszystkie przymierza – wszystko to było niczym w
porównaniu z przegranymi. A ta była jedną z tych największych i
najdotkliwszych. Osobiście chyba najbardziej zabolała samego Anglię. Pamiętał,
jak się wtedy czuł, zupełnie jakby to zdarzyło się wczoraj, a nie setki lat
temu. Za każdym razem, gdy chociaż jedno wspomnienie z tamtego dnia wdzierało
się do jego umysłu, czuł jak coś ściska jego serce.
-
Oj Arthur… - zaśmiał się krótko Alfred. – Było, minęło. Nie ma co tego
rozpamiętywać.
-
Łatwo ci powiedzieć, bo to nie ty poniosłeś jedną z najgorszych porażek w całym
dotychczasowym życiu.
-
Nie przesadzaj…
- Nie przesadzam. I ty doskonale o tym
wiesz. – odburknął Arthur. Podniósł dłoń i przeczesał nią włosy, odgarniając je
do tyłu. Mocno wciągnął powietrze do płuc, a po chwili wypuścił je z głośnym
świstem. – Pamiętam ten dzień. Tak dobrze mam zachowane w pamięci jak to było.
Pokonałeś mnie. I to przy pomocy Francisa. Moja klęska była sromotna, a ja
nawet nie wiedziałem jak się wtedy zachować.
- Arthur, ja wcale cię nie poko-
- Nie pokonałeś mnie? – prychnął Anglia
i przewrócił swoimi zielonymi oczyma. Po chwili źrenice ukrył pod kosmykami
włosów, które opadły mu na twarz, kiedy pochylił głowę i spojrzał w dół. Zamyślił
się dosłownie na krótką chwilę i przełknął ślinę. – Wiesz, kiedy zorientowałem
się, co chcesz zrobić, poczułem się tak strasznie zraniony. Zupełnie jakbyś
podszedł mnie od tyłu i wbił mi w plecy nóż, starając się przebić serce. Bardzo
się do ciebie przyzwyczaiłem, w końcu cię wychowałem, a kiedy odszedłeś ze
swoją wolnością było mi tak ciężko. A potem… Potem wmawiałem sobie, że tak jest
lepiej dla nas obu. Tymczasem tęskniłem za tobą. Miałem cię zawsze przy sobie,
patrzyłem jak dorastasz i nawet najlepsza wymówka z całej sytuacji nie
zatrzymałaby tej tęsknoty, która zrodziła się we mnie, kiedy ty rozkoszowałeś
się swoją niepodległością i wolnością.
Alfred otworzył szeroko oczy ze
zdumienia i utkwił swój wzrok w spuszczonej głowie przyjaciela. Nie przypuszczałby,
że Anglia zbierze się w sobie i aż tak otwarcie powie, co czuje. Zazwyczaj jest
spięty i zamknięty w sobie. Stara się unikać rozmów o jego własnych uczuciach.
Aż trudno było uwierzyć, że zrobił to teraz. Może to ta aura wkoło nich coś
zrobiła, a może to po prostu pewien rodzaj prezentu dla Ameryki. Wypadałoby się
teraz odwdzięczyć tym samym. Poza tym ta rozmowa zmierza w kierunku, który
mógłby być odpowiednim momentem na wyznanie uczuć, na który tak bardzo czekał
Alfred. I… to chyba najlepszy czas, żeby wreszcie zaryzykować.
- Tak naprawdę wcale cię nie pokonałem.
– niebieskooki odezwał się niepewnie. Zacisnął dłonie mocniej na balustradzie
balkonu i spojrzał gdzieś hen przed siebie. Nie do końca wiedział jak ma się
zachować, więc postanowił, że będzie ciągnął rozmowę. Przecież nie może od razu
wyskoczyć z jakimś wyznawaniem miłości, albo tekstem rodem z brazylijskiej
telenoweli. – A Francja nie pomógł mi powstać. To byłeś ty Arthurze. To
wyłącznie twoja zasługa. Choć wiesz, na początku było mi ciężko, owszem, ale
dałem sobie radę, bo chciałem ci udowodnić, że mogę to zrobić.
-
Alfred proszę, przestań. – westchnął Anglia. – Przecież wszyscy wiedzą, że
wtedy stałeś się ode mnie silniejszy. Po prostu doszło do tego, że uczeń
przerósł mistrza, co ty potrafiłeś dobrze wykorzystać. Byłeś silniejszy ode
mnie i teraz też jesteś.
Ameryka
drgnął na te słowa. Wiedział, że przyznanie tego, o ile było w ogóle prawdą,
musiało być niesamowitym wyzwaniem, jakie podjął Arthur. Aż oczy zaszły mu
niewielką mgiełką. Czuł się, jakby wbiło go nieco w ziemie. Spojrzał na Anglię,
który butem lekko kopał poręcz na balkonie. Rozchodził się od tego, po części
stłumiony, stukot. To wyznanie jeszcze bardziej przekonało go, że nie może się
cofnąć i mimo wszystko zaryzykować. Jeśli straci przyjaciela… na pewno będzie
mu ciężko, będzie sobie wypominał, że przecież nie musiał tego robić, mógł
zostawić wszystko tak jak jest. Ale z drugiej strony mógł zyskać tak wiele.
Anglia, być może nieświadomie popychał Alfreda do przodu.
-
Nie byłem silniejszy od ciebie. To nie była siła, to była moja czysta
determinacja. – dźwięczny głos Ameryki wypełnił uszy obojga z nich.
Niebieskooki wziął kilka szybkich wdechów i przełknął ślinę. Obydwaj blondyni
zeszli na tematy, które mogły nie należeć do najprzyjemniejszych, ale skoro już
zaczęli, warto powiedzieć sobie wszystko. – Wtedy chciałem ci zwyczajnie
udowodnić, że nie jestem już małym dzieckiem. Na początku myślałem, że mi się
udało. Jednak wyszło inaczej, ty byłeś zwycięzcą, a ja pokonanym.
-
Przecież ty wygrałeś, ja nie byłam w stanie cię pokonać. Brakowało mi siły,
brakowało mi-
-
Siły nie mierzy się liczebnością wojska, tylko mądrością. – przerwał Alfred.
Powoli zaczynało go irytować to winienie samego siebie przez Anglię. Jeśli
chodziło o tą wojnę, to nikt nie był bez winy. – A mądrości nigdy ci nie
brakowało. Brytyjczycy chyba we krwi mają zdrowy rozsądek. Tak czy inaczej,
może i wygrałem, ale było to bardzo powierzchowne. W głębi to ty jesteś
zwycięzcą tamtej wojny.
Ciekawe jak?, pomyślał
Anglia. Jak na razie nic, co powiedział Ameryka nie przekonało go do tego, żeby
przestał się obwiniać. B w końcu to byłą jego wina. A przynajmniej on tak o tym
myślał. Gdyby nie jego zaborczy rodzaj władzy, brak porozumienia z koloniami…
Kto wie jak wyglądałoby teraz jego życie.
-
Widziałem jakie drastyczne zmiany w tobie zachodziły, Al. Na moich oczach
rosłeś w siłę. – spojrzał na przyjaciela, który już od pewnego czasu ciągle
trzymał swoje oczy na nim. Gdy ich źrenice się spotkały, zamilkł na chwilę, po
czym dalej kontynuował. – Za każdym razem, gdy musiałem wyjechać, zostawiałem
cię zupełnie samego, więc chcąc, czy nie chcąc, musiałeś nauczyć radzić sobie
sam. A potem gdy wracałem, ty byłeś już wyższy, aż pewnego dnia mnie
przerosłeś. Widziałem jak się zmieniasz Ameryko. Stałeś się równie silny jak i
mądry.
-
Zwykła chęć zaimponowania tobie. – prychnął lekko Ameryka. – Myślisz, że w
innym przypadku by się tak stało? No i musisz przyznać, że zachowuję się jak
dzieciak. Nawet ja to widzę.
-
Patrząc na to z perspektywy czasu, uważam, że uwolnienie się spod mojej władzy
było twoją najlepszą decyzją.
-
Nie wiem, co by teraz było, gdybym się tego nie podjął. – obaj odkręcili wzrok
w kierunku świateł miasta. Wszystkie pojedyncze promienie z kolorowych żarówek,
lampionów, świec powystawianych na balkony, a również i promienie księżyca,
odbijały się w och tęczówkach. Alfred zaśmiał się na chwilę, potrząsając lekko
głową. – Wtedy ta decyzja wydawała się taka szalona… A potem, w pewnym momencie
chciałem zawrócić-
-
To wszystko wtedy zaszło już zbyt daleko, żeby zawrócić. – wtrącił się Arthur.
Skrzywił się nieco na dźwięk własnych słów. Zdał sobie sprawę, że wtedy
popełnił chyba więcej błędów niż myślał. A może teraz był w błędzie? – Rozumiem
to Alfred, nie musisz mi się tłumaczyć.
-
Chciałem zawrócić, - powiedział dosadniej Ameryka. Dał tym samym znać, że
Arthur przerwał mu wcześniej i żeby przypadkiem nie zrobił tego jeszcze raz. –
ale gdy spojrzałem na ciebie jak klęczałeś przede mną w deszczu, po raz pierwszy
wylewając łzy przede mną… Musiałem cię tak strasznie zranić! Nawet nie próbuję
wyobrazić sobie, jak źle się wtedy czułeś, chociaż i mnie bolał twój widok.
Serce się we mnie krajało i błagało, żebym przestał, żebym zawrócił, kiedy
patrzyłem na ciebie, ale ja… po prostu nie mogłem. Gdybym zawrócił, nie
udowodniłbym ci, że nie jestem już takim małym, bezbronnym dzieckiem. Choć
prawdę powiedziawszy, nadal się nim czuję.
-
Ja… - Arthur zastanowił się nad swoimi słowami. Tak naprawdę, dopiero teraz
dowiedział się, dlaczego Ameryka tak zrobił. Dlaczego walczył o swoją wolność,
dlaczego chciał się całkowicie usamodzielnić. Teraz zaczynał to lepiej
rozumieć. – Gdybyś powiedział mi to w tamtym czasie, wtedy nie potrafiłbym cię
zrozumieć, ale teraz postąpiłbym tak samo jak ty. Nigdy nie będę cię za to
winił, nie mógłbym.
I
Arthur i Alfred zatopili się znów w ciszy, która wypełniała przestrzeń pomiędzy
nimi, jak i miejsca wkoło nich. Wsłuchali się, jak gdzieś pod nimi w ogrodzie
świerszcze i inne owady urządzają mały koncert, aby umilić sobie czas. Lekki
wietrzyk, który wiał im centralnie w twarze, otaczał ich przyjemnym chłodem,
rozwiewając włosy na boki.
-
To wydarzenie uświadomiło mi wiele ważnych rzeczy… Ono… pokazało mi, jak
bardzo… Jak bardzo mi na tobie zależy, Al. – Arthur zacisnął oczy, nie chcąc
patrzeć na reakcję przyjaciela. Ameryka zaś otworzył swoje szerzej, które w
pełni wyrażały zdumienie. Miał wrażenie, że właśnie się przesłyszał. Albo mu
się zdawało, albo Anglia właśnie zasugerował coś dla niego bardzo ważnego. – W
końcu byłeś i jesteś moim przyjacielem, no nie?
-
T-tak. – powiedział niepewnie niebieskooki, nadal wlepiając swoje oczy w
chłopaka obok. Co on miał mu teraz powiedzieć? Może to ten moment, na który
czekał. A co jeśli nie? Anglia sprawił, że był teraz niemalże sparaliżowany.
Potrząsnął głową, chcąc wyjść ze zdziwienia i móc powiedzieć coś z sensem. –
Ale nie zmienisz tego, że gdzieś w głębi mnie, będą tkwić jakieś wyrzuty
sumienia. Zdaję sobie sprawę, jak wielki ból ci wtedy zadałem, odsuwając się od
ciebie. No i proszę, wyszło nam to w pewnym sensie na dobre, bo dalej jesteśmy
przyjaciółmi, więc może nie rozpamiętujmy tego. Tylko błagam, nigdy więcej
takich akcji. Już nigdy więcej żadnych wojen o niepodległość, czy w ogóle wojen
pomiędzy nami. Nie chcę cię znów zranić.
Ostatnie
zdanie Alfred powiedział odrobinę ciszej, odkręcając głowę w drugą stronę. Zarumienił
się też lekko, na szczęście niezauważalnie dla Arthura. Zielonooki wyprostował
się i stanął tyłem do barierki. Oparł się o nią i położył na niej swoje łokcie.
Podniósł głowę do góry i uśmiechnął się w kierunku czystego, nocnego nieba.
-
Pamiętam, jak krótko po odzyskaniu przez ciebie niepodległości, czytałem jakąś gazetę. Nie mogę sobie przypomnieć skąd ta
gazeta była. Prawdopodobnie Francja mi ją podrzucił, żeby mnie zdenerwować, to
byłoby w jego stylu. Mniejsza o to. Dokładnie pamiętam, co tam było napisane. –
powiedział. Wziął głębszy oddech i wyrecytował treść artykułu nie zmieniając
swojej pozycji. – „Narastający od wielu lat konflikt, był konsekwencją
rosnącego sprzeciwu kolonii wobec polityki brytyjskiej, a zwłaszcza dążeń
Wielkiej Brytanii do ograniczenia ich samorządu i zwiększania czerpanych z nich
dochodów, głównie przez nakładanie nowych podatków.” – odkręcił głowę do
Ameryki i utkwił w nim swój intensywny, zielony wzrok. – Widzisz? Moja wina.
-
Czy ty się w końcu zamkniesz? – stęknął Alfred przewracając oczami. Wypuścił z
płuc resztki powietrza, dodając do tego świst. Miał już dość tego, że Anglia
chce być jedynym, kto może obwiniać się o to wszystko. – Mówiłem ci - to nie
twoja wina! Skąd mogłeś wiedzieć, że trafisz na taką zdziecinniałą i
zarozumiałą kolonię?
-
Nie jesteś i nigdy nie byłeś aż tak zdziecinniały
Al. – zaśmiał się Arthur. Dopiero teraz przeniósł swój wzrok z powrotem na
niebo.
-
Wiesz, z naszej dwójki to ja ciągle opowiadam o byciu herosem, ciągle jem
niezdrowe żarcie, nie liczę się z konsekwencjami, często przerzucam swoje
obowiązki na kogoś innego. Czy to nie jest cecha dziecinności? – teraz to
Ameryka spojrzał na przyjaciela. – To nie ja jestem zdrowym rozsądkiem w tej przyjaźni.
-
Czyli twierdzisz, że to ja nim jestem? – niebieskooki przytaknął głową, zaś
Anglia westchnął, jakby zrezygnowany. Wyprostował szyję i teraz jego wzrok
zatrzymał się gdzieś na ścianie domu. – Gdybym miał choć za grosz rozsądku,
albo odrobinę oleju w głowie, to nie dopuściłbym do tamtych wydarzeń. Po prostu
pozwoliłbym ci się rozwijać, nie ingerując w twoją politykę i gospodarkę.
-
Arthur, przecież wiesz, że wtedy nie było to do końca możliwe. – westchnął
Jones. Nie wiedział już co powiedzieć, żeby Anglia przestał się tak bardzo
obwiniać. Niebieskooki zaśmiał się w duchu, bo wiedział jak bardzo uparty był
jego przyjaciel. Co ciekawe, tę upartość przejął od niego, gdy wychowywał się
pod jego skrzydłem. – Mógłbyś nie brać na siebie całej winy, bo wtedy ja czuję
się jeszcze gorzej.
-
Obawiam się, że nie mogę. – odparł mu szybko Anglia. Naprawdę nie mógł,
naprawdę twierdził, że to jego wina. On sam dopuścił do tego, żeby ktoś tak
cenny jak Alfred obrócił się przeciwko niemu, przez jego głupotę i zachłanność.
Arthur wiedział, że to przez niego Ameryka musiał wojną dopomnieć się o swoje
prawa i uzyskać niepodległość. – Nawet jeśli przegrałem, to powinienem ustąpić
i zawrzeć z tobą pokój, ale zamiast tego wolałem zamknąć się w swoim domu, mieć
pretensje do wszystkiego i wszystkich, co noc upijając się do nieprzytomności,
by tylko ukryć pustkę po takiej stracie.
Ameryka
zamilkł. Słuchał Arthura, próbując ubrać w słowa to, że zaczyna przypominać
pieprznego egoistę, który chce ponieść karę za wszystko, co się stało, chociaż
tak do końca, to nie była jego wina. Zupełnie jakby oczekiwał potem
współczucia. I uznania, bo przecież był w stanie poddać się konsekwencjom. To
naprawdę było egoistyczne, czyż nie?
-
Przepraszam, że przeze mnie czujesz się gorzej. Nie chciałem cię zranić.
Przepraszam.
Alfred
zacisnął mocniej dłonie na poręczy balkonu, aż kostki mu całkowicie zbielały.
Sam nie wiedział, czy teraz najlepszym wyjściem byłoby zacząć krzyczeć, czy też
od razu strzelić Anglię po twarzy, żeby dać mu w końcu do zrozumienia, że
winnym nie może być tylko on. A może odwrócić się, szybko do niego doskoczyć i
zamknąć mu te cholerne usta swoimi własnymi? Nie ukrywał, że trzecia opcja
byłaby dla niego najlepsza, ale nie mógł tego zrobić, mimo, że bardzo tego
pragnął. Tak więc zostały dwie opcje. Zaczął się jeszcze poważniej zastanawiać,
która będzie teraz lepszym wyjściem.
-
Hm, może skończmy ten temat, Al. Najwyraźniej żadne z nas nie chce go drążyć.
Anglia
uśmiechnął się smutno i znów spojrzał do góry. Tymczasem Ameryka dokonał wyboru
i właśnie zamierzał swoją decyzję wcielić w życie.
-
Powiedz mi dlaczego to robiłeś? Dlaczego się upijałeś? – zaczął spokojnie, ale
poważnie. Nie zmniejszał uścisku dłoni, w zasadzie próbował zacisnąć palce
jeszcze mocniej, ale nie był już w stanie. Nie doczekawszy się odpowiedzi ze
strony przyjaciela, a raczej nie dając mu czasu, żeby takowej udzielił, ryknął,
niemalże na cały głos. – BO CIĘ KURWA ZRANIŁEM! Miałeś prawo mieć do mnie
pretensje o to, co zrobiłem! I błagam, nie zaprzeczaj, bo ci nie uwierzę! Nie
tym razem Arthurze. Powiedz mi, tylko szczerze, dlaczego chcesz całą winę wziąć
na siebie? I, do cholery, przestań mnie już przepraszać! Oboje zrobiliśmy wtedy
coś źle, oboje popełniliśmy masę błędów.
Ale czy to nie dzięki nim, dzięki temu, co wydarzyło się w przeszłości,
czy to nie dzięki temu jesteśmy teraz tak dobrymi przyjaciółmi?
Anglia
przekręcił się w jego stronę, lewym bokiem podpierając się o barierkę. Miał
szeroko otworzone oczy. Wpatrywał się w przyjaciela z niedowierzaniem, że ten
odpowiedział mu w taki sposób. Po prostu… nie spodziewał się, że Ameryka mógł
mieć tak donośny i poważny głos. Nie spodziewał się, że w, na co dzień
roześmianym, głosie chłopaka, będzie tyle stanowczości. Na boga, nie spodziewał
się, że jego głos kiedykolwiek będzie stanowczy! Nawet wtedy, kiedy stał przed
nim i przed jego wojskiem, nawet wtedy kiedy mówił, głos mu drżał. A teraz… Sam
nie wiedział, czy to on go tego nauczył, czy to była ta samodzielność, której
musiał się nauczyć po uzyskaniu niepodległości.
-
I znów masz rację… Wtedy też miałeś. – Anglia spuścił wzrok i zacisnął powieki.
Po chwili poczuł, że Alfred się do niego zbliżył. Czuł, że stał tylko krok od
niego, bo ciepło jego ciała unosiło się wkoło. Czując je, Arthur chciał się do
niego przytulić. I jeszcze raz przeprosić. Ale teraz za to, że jest takim
skończonym idiotą, który nie wie, kiedy zejść ze sceny.
-
Zawsze mam rację. – odparł mu Ameryka. I choć Anglia nie patrzył na niego, to
wiedział, że ma teraz na twarzy ten jego firmowy uśmieszek super herosa. –
Także mógłbyś nie traktować mnie już jak małe dziecko, bo dorosłem.
-
Postaram się.
-
I pod żadnym pozorem nie zaczyna znów tego tematu, bo w końcu ci coś zrobię.
Jesteś niesamowicie uparty.
-
A wiesz, że ty też? – odgryzł się mu Arthur.
-
Mówię serio. – odpowiedział mu, teraz o wiele spokojniejszy, niż minutę temu,
głos Ameryki. – Jeszcze się pokłócimy, powiemy coś za dużo. A ja nie chcę cię
zranić, ani stracić. Wiesz, jesteś dla mnie najważniejszą osobą na świecie,
Arthurze.
-
C-co? – wydukał szybko Kirkland, natychmiast podnosząc wzrok. Jakież było jego
zdziwienie, gdy zobaczył, że Alfred wcale nie stoi od niego o krok, tylko
jeszcze bliżej. Byli od siebie oddzieleni co najwyżej trzydziestoma
centymetrami. Albo jeszcze bliżej. Niestety nie mógł tego lepiej ocenić, bo
serce zaczęło mu bić jak oszalałe, zupełnie jakby chciało wyrwać się z jego
piersi i uciec gdzieś… No właśnie, gdzie? Anglia dobrze to wiedział. Jego serce
chciało być teraz po drugiej stronie, razem z sercem osoby naprzeciwko niego…
-
Jesteś dla mnie najważniejszą osobą na świcie. – powtórzył Alfred. Czuł, że
głos zaczyna mu drżeć. O sercu wolał nie wspominać, bo czuł, jakby go w ogóle
nie miał. Nawet nie wiedział, czy jeszcze bije. I dopiero teraz zaczął się
zastanawiać, czy aby ten moment był tym dobrym. Tylko, że teraz nie miał już
odwrotu.
-
Chcesz przez to powiedzieć… - zaczął wolno Anglia, starając się, żeby jego
struny głosowe nie odmówiły mu posłuszeństwa. –Chcesz mi powiedzieć, że mnie…
Że ty mnie… kk-kochasz?
-
Arthur… - powiedział cicho Alfred. Nie mógł zatrzymać już drżenia głosu, po
prostu nie mógł. Ale nie to było najgorsze. Właśnie zaryzykował, postawił
wszystko na jedną kartę, której kompletnie nie znał. Tylko dlaczego teraz,
kiedy miał już możliwość powiedzenia, co tak naprawdę czuje, dlaczego właśnie
teraz nie mógł powiedzieć nic? Gardło zatkało mu się chyba na złość. Przełknął
więc ślinę i zacisnął powieki. – Kocham cię Anglio. Odkąd tylko pamiętam, teraz
też – zawsze! – będę cię kochał.
Otworzył
swoje niebieskie oczy i spojrzał w te naprzeciwko niego. Oczy Arthura zaszły
mgłą. Alfred nie wiedział, czy to dobry znak, czy też jest zupełnie na odwrót.
Nie potrafił nic teraz wywnioskować. Sam był poniekąd sparaliżowany tym, co
przed chwilą powiedział. Czekał na jakąkolwiek reakcję Anglii, ale tej jednak
nie było widać. Postanowił przekazać mu to, co przed chwilę powiedział w nieco
inny sposób. Pokonał dystans między nimi, ujął twarz zielonookiego w swoje
dłonie i przysunął swoje warg do ust Kirklanda. Musnął je kilka razy, żeby po
chwili złożyć na nich czuły pocałunek, który wyraził wszystko. To miało mu
zastąpić wszystkie słowa. Arthur w tym czasie nawet nie zamknął oczu, tylko
poddał się temu, co robił Ameryka. Był tak bardzo zdziwiony. Po chwili usta
Alfreda odsunęły się, a ręce zjechały na plecy, przyciągając Anglię w ich
stronę. Jones opuścił nieco głowę i zanurzył swoją twarz w jasnych włosach
chłopaka, rozkoszując się ich zapachem, który raz po raz wdychał.
Obojgu
serce waliło jak oszalałe. Anglia dodatkowo był ciągle zaskoczony. Stał
zamknięty w uścisku Ameryki i nie wiedział co powiedzieć. Nie wiedział, czy ma
cokolwiek mówić. Czuł się, jakby wszystkie życiowe funkcje w nim zamarły. Po
prostu dał się przyciskać do klatki piersiowej Alfreda, którego ciepły oddech
nadal czuł na swojej szyi. Nawet nie starał się myśleć, bo nie potrafiłby
ogarnąć tego, co działo się w jego głowie. Te tysiące pytań, tysiące zaskoczeń.
Był niesamowicie zszokowany tym, co stało się przed chwilą. Mimo to, czuł jak
ciepło rozlewało się po całym jego ciele. Mógł się oszukiwać bóg jeden wie jak
długo, ale ostatecznie musiał przyznać, że on również tego chciał. Musiał
wreszcie przyznać się, że już od dawna, praktycznie od zawsze kochał Alfreda.
Kochał go, odkąd był małym dzieckiem, a Anglia sprawował nad nim opiekę. Kochał
go, gdy dorastał na jego oczach, zamieniając się z małego chłopczyka w
mężczyznę. Kochał go za to, że po prostu był. A teraz to, o czy marzył, ten
niebiański sen ziścił się. A on nie wiedział, co zrobić. Był oszołomiony, ale w
tym pozytywnym sensie.
-
Zastanawiam się… - powiedział cicho Arthur. Wraz z jego głosem ciało
niebieskookiego drgnęło lekko. Ameryka bał się, że ten zaraz go odtrąci i czuł,
że jeśli do tego dojdzie, to rozpłacze się jak małe dziecko. Nie będzie w
stanie zrobić czegokolwiek innego. Będzie musiał odsunąć się od swojej miłości,
odwrócić się i wyjść, żeby nie zrobić z siebie jeszcze większego idioty. Tylko,
że on tak bardzo tego nie chce. Zebrał się w sobie i postawił wszystko na jedną
kartę. Wolałby, żeby tą kartą okazał się as. Mimowolnie zacisnął dłonie
odrobinę mocniej na plecach zielonookiego. Jeśli to rzeczywiście ma być ten
ostatni raz, to chce wziąć z niego jak najwięcej.
-
Zastanawiam się… - powtórzył Anglia, starając się, żeby jego głos nie drżał ze
szczęścia i zaskoczenia. – Dlaczego… dlaczego wybrałeś mnie, a nie Francisa? On
przecież dawał ci o wiele więcej niż ja. Więc dlaczego wybrałeś kogoś, kto nie
miał wiele w swojej ofercie? Dlaczego podszedłeś wtedy do mnie?
Ameryka
uśmiechnął się. Doskonale wiedział, dlaczego nie chciał być wtedy z Francją.
-
To fakt, że Francis dawał mi wtedy więcej niż ty. – spokojny głos Alfreda
wypełniał przestrzeń wkoło nich. Swoim oddechem dalej owiewał szyję Arthura,
nie podnosząc głowy i nie wyciągając jej z jasnych włosów Kirklanda. – Byłem
bliski pozostania z nim, ale wtedy spojrzałem na ciebie. Stałeś z boku, z miną
zbitego psa. Wtedy jeszcze nigdy nie widziałem kogoś, kto by się aż tak smucił.
Aż mi się zebrało na łzy, a nie chciałem płakać, przecież byłem małym
dzieckiem. Żadne dziecko nie chce płakać. A ty wyglądałeś, jakbyś miał zaraz to
zrobić. Stwierdziłem, że nie chcę cię tak zostawić. Było mi cię szkoda, po
prostu nie chciałem, żebyś cierpiał. Już wtedy cię kochałem.
Ameryka
odsunął od siebie Anglię. Przestrzeń między nimi była bardzo mała. Prawie
stykali się ze sobą czołami. Trzymał swoje dłonie na przedramionach Arthura i
patrzył mu prosto w oczy.
-
Od tego czasu kochałem cię coraz bardziej. Ty mi dałeś wszystko. – przełknął
ślinę i zamknął na chwilę oczy, żeby z powrotem je otworzyć i znów zatrzymać
swoje źrenice na źrenicach Anglii. – Dałeś mi coś bardzo cennego, Arthur. Dałeś
mi siebie. A jeśli teraz odejdziesz – zginę…
Anglia
otworzył usta. Miał wrażenie, że się przesłyszał. Co prawda zdążył już
usłyszeć, że Ameryka go kocha. Nie spodziewał się jednak, że dojdą do tego
jeszcze takie słowa. Oczywiście wzruszyły go i był niemalże wniebowzięty, ale
to wszystko, cała ta sytuacja zaskoczyła go i sparaliżowała. Nie wiedział
nawet, co teraz zrobić. Nie mógł nawet ruszyć ręką. Cierpliwie więc czekał na
jakikolwiek ruch ze strony Alfreda.
-
Arthur, proszę… błagam! Nie odchodź. Zostań ze mną. Zostań ze mną już na
zawsze.
Widząc,
że zielonooki nie może zdobyć się na jakiekolwiek słowa, postanowił sam coś
zrobić. Nachylił się ku jego twarzy, pokonując ten niewielki dystans pomiędzy
nimi i po raz drugi przytknął swoje usta do ust Anglii. Na początku lekko je
muskał, aby nie wystraszyć gwałtownością Kirklanda. Chwycił jego dolną wargę
między swoje. Kolana mu totalnie zmiękły, puls prawie rozsadzał skronie, a
jedyną rzeczą, która krążyła mu po umyśle, było to, że Arthur nadal był bierny.
Chciał się już od niego odsunąć, dać sobie spokój z tym wyznawaniem miłości,
ale Anglia go uprzedził. Nie wiadomo kiedy, jego palce splotły się na karku
Ameryki, a sam Arthur rozchylił usta, odwzajemniając pieszczotę. Alfred poczuł
jak jego policzki robią się jeszcze bardziej gorące.
Delikatnie
ocierali się o siebie ustami, od czasu do czasu przylegając intensywniej. Jones
coraz częściej zaciskał usta na wargach Anglii, delikatnie je ssąc. Dreszcze
przechodziły im obu przez kręgosłupy, coraz potężniejszymi falami. Anglia
nieświadomie zaczął lekko poruszać swoimi palcami, splecionymi na karku Ameryki,
muskając jego szyję. Alfred nawet się nie spostrzegł, a jego własne dłonie z pleców,
zgrabnie zjechały na biodra zielonookiego. Automatycznie przysunął do siebie
Arthura, ani na moment nie przerywając pocałunku. Teraz nie tylko ich usta, ale
całe ciała przylegały do siebie.
Czując,
że Anglia odwzajemnia pocałunek coraz bardziej, Alfred pozwolił sobie posunąć
się nieco dalej. Delikatnie wysunął język i musnął nim górną wargę Anglii.
Pomimo wszystkich swoich buzujących emocji, starał się nad sobą zapanować. Użył
języka w ten sposób jeszcze kilkakrotnie, za każdym razem przesuwając nim po
ustach Arthura coraz dłużej. Gdy zrobił to po raz kolejny, serce w nim zamarło.
Tym razem, zamiast na ciepłe i miękkie wargi, natrafił na coś mokrego. Zanim
uświadomił sobie, że Anglia wziął z niego przykład, zielonooki wsunął język do
jego ust i zupełnie niespodziewanie potarł jego czubkiem o podniebienie
Alfreda. Ameryka, który utracił z tym część swojej samokontroli, zacisnął wargi
na języku Arthura i possał go delikatnie.
Czując to, nieco onieśmielony i nadal zaskoczony tym wszystkim, Kirkland
jęknął mimowolnie. Niebieskooki wpił się w niego jeszcze mocniej. Gwałtownie
wtargnął językiem do jego ust i potarł nim o wnętrze jego policzków. Arthur,
czego można się było spodziewać, po dłuższej chwili zaczął tracić oddech. Za
nic w świecie nie miał jednak zamiaru przerywać tego momentu. Z determinacją
zacisnął swoje palce na karku Ameryki i rozchylił usta tak szeroko, żeby
umożliwić mu wszystko, na co miał ochotę. Pod powiekami tańczyły mu kolorowe
plamy. W momencie, w którym po brodzie Alfreda spłynęła wąska stróżka śliny,
Arthura przerósł długi bezdech i ugięły się pod nim kolana. Osunął się w
ramionach Jonesa.
Ameryka
szybko jednak zareagował, przesuwając dłonie wyżej i zaciskając je w okolicach
żeber Anglii, żeby uchronić go przed upadkiem. Zielonooki głęboko zaczerpnął
powietrza i zacisnął dłonie na koszulce Alfreda, jakoś stając na nogi.
Niebieskooki zaś, oddychając szybciej niż zazwyczaj, z zamglonym wzrokiem,
odgarnął kilka kosmyków z czoła blondyna przed nim. Tamten spojrzał na niego
nieco nieprzytomnie, ale z nieskrywanym szczęściem. Uniósł jedną ze swoich
dłoni i kciukiem starł ślinę z twarzy Alfreda. Uśmiechnął się przy tym lekko.
-
Arthur, zostań ze mną… - powiedział szeptem Ameryka. W jego oczach zaczęły
gromadzić się łzy szczęścia.
-
Zostanę. Zostanę, już na zawsze. – odpowiedział mu spokojny i głęboki głos
Anglii. Tym razem to zielonooki przysunął się do drugiego i objął jego plecy,
wtulając się w szyję i obojczyk Alfreda.
Przycisnęli
się do siebie mocniej. Z każdej pary oczu poleciało kilka kropelek, które były
oznaką ich szczęścia.
Tak,
to zdecydowanie były wyjątkowe i niepowtarzalne urodziny Alfreda. Tym jednak
razem, nie tylko on świętował. Razem z Arthurem dostali od siebie nawzajem
najpiękniejszy prezent jaki tylko mogli.
Dostali
siebie.
______________________________
To tak. To jest mój pierwszy shot, w którym wykorzystałam
postacie z anime. Zapewne są jakieś błędy gramatyczne i literówki, ale kurcze,
nie sposób wszystko wyłapać, co nie? ;> Mam nadzieję, że się podobało, i
proszę, zostawcie jakiś komentarz, żebym miała się czym dowartościowywać.
:D
Po przeczytaniu obydwu UsUk'ów po prostu muszę napisać komentarz (akurat piszę pod tym, bo komentarze pod tamtym mnie odrobinę przeraziły). Zapewne nawet go nie przeczytasz, bo chyba blog jest trochę nieaktywny, ale mimo wszystko naskrobię parę słów. Zacznę od tego, że dawno nie czytałam takiego świetnego UsUk'a. Strasznie podoba mi się twój styl pisania - taki naturalny, dokładny i wciągający. Błędów żadnych nie wyłapałam, pewnie dlatego, że tak się zaczytałam, że nawet nie zwracałam na nie uwagi :D
OdpowiedzUsuńWłaściwie trafiłam na Twój blog całkiem przypadkiem, ale nie żałuję. Szkoda, że napisałaś tylko 3 opowiadania, bo naprawdę z wielką chęcią często bym tu zaglądała. Szkoda też, że ostatnia notka z maja, ale i tak szczerze mówiąc, to wierzę, że kiedyś tu jeszcze wejdziesz i postanowisz znowu coś napisać. :P
Ja... Nie wiem co powiedzieć... To było tak wspaniałe, że nie mogę tego ująć słowami. 0_0
OdpowiedzUsuńWow... Ale mogli się sobą jeszcze trochę "pobawić". ;* Naprawdę zaglibiste. <3 Trochę nie odwzorowałaś charakteru postaci, pod pewnymi względami, a zwłaszcza Anglii, ale czytając coś takiego wspaniałego nie sposób się o to gniewać! ^.~ Kocham wszystkie UsUk'i~
OdpowiedzUsuńWolność literacka i własna wyobraźnia dają mi pole do popisu i niekoniecznie muszę pokazywać postacie takimi, jakie są w anime. ;)
UsuńDziękuję za miłe słowa i pozdrawiam,
autorka~
,,Mógłby wstać, ale umościł się wygodnie na kanapie i nie chciało mu się podnosić i robić tego jednego, czy dwóch kroków."- tak bardzo prawdziwe XD
OdpowiedzUsuń,,Była dopiero szósta, więc musieli przespać tylko kilka godzin. W końcu kiedy film się skończył, była pewnie gdzieś po pierwszej w nocy. Doliczając do tego czas, kiedy jeszcze nie spali, tylko Anglia odprowadził Amerykę do sypialni i pomógł mu usunąć, można było obstawiać, że mniej więcej w głęboki sen zapadli po drugiej. Wychodziłoby na to, że spali tylko sześć godzin, po męczącym dniu i jeszcze bardziej wyczerpującym wieczorze."- e... Jeśli dobrze zrozumiałam to wychodzi na to, że usnęli o 2, obudzili się o 6 i przespali 6 godzin...? Też bym chciała mieć takiego skilla D:
Wg to późno jest, ja rano wstać muszę, a czytam twój fick... Masz talent! XD Serio, zajebisty ten fick <3 Podobało mi się zwłaszcza, że wszystko dzieje się krok po kroku, a nie już po kilku akapitach mamy seksy .-. (i nawiasem mówiąc, to jestem ci wdzięczna, że takowych wg nie było, bo zjebałoby to wszystko! ). Masz fajny styl pisania, taki 'lekki', choć czasami akapitów brakuje i jest ciągły tekst. No i jeszcze kilkanaście błędów jest, ale nie chce mi się ich wypisywać wszystkich, bo jednak muszę w końcu pójść spać >.>
Wybacz, tak to może rozpisałbym się bardziej ;p
JEEEEEJ MEGA!!!!!
OdpowiedzUsuńSuper rozdział *.*. Kocham USUK i życzę dużo weny!
OdpowiedzUsuńZapraszam także na naszego bloga
http://gajaiyaoi.blogspot.com/
~~Irmelin~~
Super rozdział *.*. Kocham USUK i życzę dużo weny!
OdpowiedzUsuńZapraszam także na naszego bloga
http://gajaiyaoi.blogspot.com/
~~Irmelin~~
Mogę ci tylko pozazdrościć. To opowiadanie jest po prostu piękne. Kilka razy czółam takie ciepło w środku. Ale nie obejdzie się bez skargi: czasami brak ci niektórych liter. Ale ogółem jest to leprze od niektórych wyrafinowanych nowel. Chciałabym też żebyś odezwała się do mnie na messengerze. Aktualnie piszę opowiadanie i potrzebuję rady.
OdpowiedzUsuń~Dark~ '3'~