4 maja 2013

It's just ain't living. [Prusy]



Szpital.
Jeden z tych obskurnych budynków, gdzie elewacja odpada po kawałku dzień w dzień. Gołym okiem wdać, że przydałaby się tutaj renowacja, ale przecież to nie ładny budynek leczy pacjentów, tylko medykamenty i wyspecjalizowany personel. Między innymi właśnie dlatego nikogo nie obchodzi jak budynek wygląda z zewnątrz. Przecież lepiej jest wydać niebanalną kwotę pieniędzy na leki, niźli na wygląd szpitala. Dlatego też nikt nie przejmuje się tym, że okna ustawione w równe szereg na kilku piętrach wyglądają jakby zaraz miały wypaść z ram. Przeciętna osoba przechodząca obok owej lecznicy na pewno nie zorientowałaby się, jakie przeznaczenie posiada dopóki, dopóty nie zauważyłaby wielkiego napisu ‘SZPITAL’. Przy odrobinie wyobraźni można by było powiedzieć, że jeszcze tydzień, dwa, lub może miesiąc i budynek obrośnie w zielonkawe glony oraz inną roślinność, dając wrażenie opuszczonego i może nawet nawiedzonego.
Wrażenie to psuły wielkie, oszklone drzwi wejściowe. Ukazując biało morelowe ściany i korytarz prowadzący do recepcji, a potem w głąb szpitalnych korytarzy, które ciągną się przez te wszystkie piętra. Ściany pokrywały – oprócz farby oczywiście – połacie plakatów informujących o różnorakich chorobach, których i tak zazwyczaj nikt nie czyta. Chyba, że ktoś jest aż nadto znudzony, albo czeka na kogoś i nie ma na czym zawiesić oczu.
Konkretny oddział, onkologia.
Zapach leków, bólu, cierpienia i wydawałoby się, że niekończącej się agonii panoszy się po korytarzach. Ale jest tu jeszcze gorszy zapach – śmierci. Zapach krańca człowieczeństwa, końca fizycznego istnienia każdej istoty ludzkiej, czegoś, czego nikt nie da rady ominąć. Zapach nieuniknionego pożegnania się ze światem doczesnym, wyzbycia się wszystkich uczuć, wszystkich preferencji, talentów, wad, zalet, cech, doświadczenia. Zapach wyzbycia się dosłownie wszystkiego, czego człowiek może się wyzbyć. Kiedy tutaj ktoś umiera, czuje się też, że dana osoba wyzbywa się z siebie bólu, wszelakich trosk, ale co się z nimi potem dzieje… Bóg jeden raczy wiedzieć. A najgorsze w tym wszystkim jest to, że owych zapachów nie da się wyeliminować, przeoczyć. Nie da się ich zdezynfekować. Zagęszczają one powietrze, sprawiając, że jest o wiele cięższe niż powinno być. Choćby nie wiadomo jak się do tego zabrać, choćby użyło się najlepszych środków czyszczących, po prostu nie da się go pozbyć. Ten zapach będzie tutaj wiecznie. Będzie trwać dopóki ten szpital i ten konkretny oddział będzie istniał. Dopóki nie odejdzie stąd ostatnia osoba: żywa, bądź martwa.
Sala numer 372.
Przyjemna dla oka zieleń oblega wszystkie cztery ściany, komponując się z jasnymi płytkami na podłodze. Na środku pomieszczenia stoi łóżko. Nie jest ono zbyt duże, ani imponujące. Biała pościel, zielonkawy koc, prostokątna, spłowiała poduszka, zapewnie miała niejednego ‘właściciela’. Wkoło posłania poustawiany jest specjalistyczny sprzęt medyczny, który ma za zadanie monitorować bicie serca i utrzymywać chorego przy życiu, kontrolując zmiany jakie zachodzą w jego, czy jej organizmie. Po lewo od łóżka jest okno. Z tej perspektywy wygląda znacznie lepiej niż z zewnątrz. Czyste, białe, lekko uchylone, żeby do pokoju wpływało rześkie, zdrowie i wiosenne powietrze. Na karniszu wisi zwiewna firanka. Jakby próbowała odwieźć osobę z sali od złych myśli przy pomocy swojego falowania od powietrza. Przez okno do sali wpadają ciepłe promienie słońca, które w jakiś sposób mogą dodawać otuchy. Ogrzewają całe pomieszczenie, sprawiając wrażenie, jakby wiosna nie tylko spowiła świat na zewnątrz, ale i owy pokój.
Właśnie w tej sali leży chłopak. Chudy, zmizerniały, z zapadniętą twarzą. Przekręcony na bok spogląda tęsknie w okno. Ach, ileż by dał, żeby wyjść na dwór, tak dawno tam nie był… Ile by dał za kilkanaście minut choćby tu, na szpitalnej ławce przed budynkiem. Chciałby znów poczuć wiatr smagający każdy kosmyk jego włosów. Albo dotknąć trawy, choćby jednego, małego źdźbła! Zaciągnąć się mocno tlenem, wypełniając nim swoje płuca aż po brzegi. Przebiec się po lasach, łąkach, polach, miastach, wsiach… Złapać kogoś za rękę i wspólnie cieszyć się z dobrodziejstw, jakie daje świat. Ile by dał, żeby teraz wyrwać się z tego pokoju, z tego szpitala, z własnego ciała… Przemierzyć świat wzdłuż i wszerz, jak niegdyś. Ile by teraz mógł za to ofiarować. Żeby chociaż jeszcze ten jeden raz… Ostatni… Nic więcej już by nie chciał, o nic więcej nie prosił, tylko ten jeden raz… Ile by mógł poświęcić, żeby teraz móc przez chwilę…
…żyć…
Westchnął cicho i odwrócił głowę od okna.
Spojrzał na zegarek, który wisiał na przeciwko łóżka. Jeszcze kilkanaście minut i codzienna pętla wydarzeń znowu się zacznie. Kolejny dzień wyglądający jak wiele innych, kiedy to musi udawać, ignorować ból, uśmiechać się, chociaż do śmiechu nie jest mu wcale. Kolejny dzień zapewniania, że przecież nie jest tak źle, jak wszyscy mówią, że ta cała troska, wszelakie obawy i ciągły strach  przed tym, że wchodząc do tej sali następnym razem zastanie się puste łóżko jest wyssany z palca. Kolejny dzień starych kłamstw, w które już nikt od dawna nie wierzy. Trudno oszukać kogoś faktami, które wcale nimi nie są. Trudno przekonać kogokolwiek, że jest inaczej, skoro nic na to nie wskazuje. A najtrudniej jest oszukać siebie samego, jeśli jest się doskonale świadomym tego, co na nas czeka.
Znów westchnienie. On ma tego dość, serdecznie dość. Boi się. Ale przecież nie powie tego na głos. Jak wyglądałby w oczach ważnych dla siebie osób? Byłby tchórzem, nic nie wartym śmieciem, który wiele przeszedł, ma pokaźny bagaż doświadczenia, wie co kieruje tym światem, a mimo to tak panicznie się boi. Przecież nie powinien, nie może… Dlatego właśnie będzie udawał do samego końca. Dopóki tylko będzie mógł, dokąd starczy mu sił.
Ta, jasne, siły…
Przecież od dawna nie ma ich przy nim. Opuściły go jakiś czas temu, a teraz… teraz stał się wrakiem człowieka. Ale mimo wszystko miał je. Pamięta czas, kiedy go przepełniały. Wtedy jeszcze tak bardzo chciał to wszystko zmienić, miał nadzieję na to, że będzie lepiej, że przezwycięży to, że da radę. Wtedy jeszcze nie musiał dzień w dzień kłamać, bo wierzył, że wszystko ma szansę się wyprostować.
A potem wszystko runęło.
Dwie rozmowy odmieniły całe jego życie, całe jego dotychczasowe nastawienie. Mimo, że nie usłyszał za wiele w obu przypadkach, to załamał się. Na początku żył według swoich praw, zrobiło się gorzej, niepokojące objawy przejęły władzę nad jego organizmem, więc przyszedł na badania. ‘Rak wielkokomórkowy płuc, trzecie stadium, maksymalnie 30% szans na przeżycie jeszcze kolejnych 5 lat’. To był moment, kiedy serce przestało mu bić, sam nie wiedział na jak długo. Ale trzydzieści procent to zawsze coś, prawda? Więc wziął się w garść. Masy badań, testów, kilogramy połkniętych tabletek, mnóstwo czasu spędzonego w szpitalu na radiacji i dodatkowej chemioterapii. Ale miało być dobrze, był cień szansy, mógł wydobrzeć na tyle, aby guz mógł być usunięty operacyjnie, a potem czekałaby go długa droga rehabilitacyjna, ale wyszedłby z tego cało. Żyłby dalej. Obiecali mu to. On sam sobie obiecał, że da radę. Starał się, cholernie się starał, walczył zaciekle, a potem… Potem kolejna rozmowa i słowa: ‘Przykro mi, niestety nie udało się mimo szczerych chęci. Ma pan czwarte stadium, guz dał przerzuty regionalne na węzły chłonne i przerzuty do mózgu oraz wątroby’.
To był wyrok, a jeśli nim nie był, to przynajmniej tak to brzmiało. Wyrok, który miał urwać mu życie, albowiem z pięciu lat został mu niecały rok. W momencie, kiedy słyszał te słowa, czuł się jak najpodlejszy i najgorszy kryminalista całego świata. Jak jakiś najgorszy śmieć. Co miało mu przyjść po całej chemioterapii i leczeniu dodatkowym? Przecież za rok o tej porze będzie martwy, bo tak zadecydował o jego losie guz na jego płucach, który rozsiewał się teraz i zaczynał panoszyć w całym jego organizmie. A z tego roku zostawało coraz mnie, bowiem guz dawał przerzuty szybciej niż się spodziewano.
Pół roku.
Cztery miesiące.
Trzy miesiące.
Dwa miesiące.
Półtora miesiąca.
W końcu został jeden miesiąc.
A potem połowa. Pieprzone dwa tygodnie życia.
Czternaście dni…
Jakby nie dość mu było już znoszenia wszelakiego bólu. Jakby nie dość mu było całej agonii, jaka włada nim każdego dnia. I nie wypuści go ze swoich objęć, aż do ostatniego dnia, dopóki nie zaśnie snem wieczystym. Dopóki jego serce nie przestanie bić, mózg zapomni jak funkcjonować i wyłączy się, obumierając krok po kroku.
Coraz trudniej mu było się poruszać. Kasłał krwią, nie miał apetytu, ból brzucha ani na chwilę nie ustępował. Miał wrażenie, że na przemian coś ostrego kłuje go raz po raz w wątrobę, a zaraz potem ściska ją, jakby chciał, żeby zaraz pękła. Skręcał się wtedy z bólu, bo nic innego nie mógł zrobić. A to nie było wszystko, jego agonia osiągała znacznie wyższe noty. Wydawało mu się czasem, że gorączka, która potrafiła nie ustępować po kilka, a nawet kilkanaście dni spali go żywcem. Jakby ktoś wpędzał go w sam środek ogromnego pożaru. Jakby ktoś wsadzał mu głowę w ognisko, a potem wpychał go tam całego. Każde, nawet najlżejsze uderzenie się o krawędź łóżka, czy o cokolwiek innego mogło złamać mu rękę, czy nogę. Jego kości były słabe, choroba i leki wypłukiwały z niego powoli wapno i inne składniki, które niegdyś sprawiały, że jego układ szkieletowy był tak twardy i wytrzymały. A ból przy złamaniu był tak ogromny… Niedawno zdjęli mu gips z lewej ręki, bo niechcąco uderzył o stolik, kiedy sięgał po książkę. Może ból byłby mniejszy, gdyby nie był aż tak osłabiony. Nie, gdyby nie był osłabiony w takim stopniu jak teraz, nie czułby takiego bólu, nie łamałby sobie z taką łatwością kości.
Chemioterapia rzekomo umniejszała wszystkie objawy, sprawiała, że nie czuł wszystkiego aż tak bardzo, ale jeśli to nie było maksimum tego, co może zrobić mu rak płuc… Cieszył się, że chociaż mógł mieć chemioterapię i nawet w najmniejszy sposób zmniejszyć swoje cierpienie. Przez nie jeszcze bardziej się bał. I jeszcze bardziej żal było mu odchodzić z tego świata. Pogodził się z tym, że nie będzie go na tym świecie za jakiś czas, ale to nie zmieniło faktu, że cholernie bał się odchodzić. Nie chciał. Nie teraz. Jest jeszcze młody, powinien szaleć i nie przejmować się swoim zdrowiem. To nie on powinien leżeć teraz tutaj i zastanawiać się wlepiając wzrok w zegarek, czy w ogóle dożyje jutra. To nie powinien być on, więc dlaczego…
Dlaczego akurat jego to dopadło?
Płakał, gdy był sam i gdy miał jeszcze na to siły. Płakał, bo to nie było sprawiedliwe, że on musiał tutaj leżeć. Owszem, nie był święty i miał na sowim sumieniu kilka takich rzeczy, których szczerze żałował, ale tak czy siak nie powinien tutaj teraz leżeć. Dlaczego akurat on..? Czy życie musi być aż taką wielką ironią?
Zastanawiał się nad tym już wiele razy. Myślał nad tym, czym jest ból, cierpienie… Zastanawiał się, jak będzie wyglądać jego własna śmierć. Bo przecież ludzie się jej boją, on zresztą też. Przecież jest człowiekiem i nic co ludzkie nie jest mu obce. Więc tak jak większość ludzi na świecie próbuje wyobrazić sobie jak to wygląda. Sama śmierć jest postrzegana jako coś złego, negatywnego, jako coś, co budzi strach. Przecież to przerwanie życia. I choć jest to nieuniknione i każdego dopadnie wcześniej, czy później, to strach rozlewa się po całym jego ciele, gdy tylko o niej myśli.
Tylko… dlaczego on się jej boi?
Przecież nie wie, co jest po drugiej stronie, jak wygląda tamten świat i czy w ogóle on istnieje. Z jednej strony to jest fascynujące, bo chyba każdy chciałby odkryć coś, czego nikt jeszcze nie odkrył, ale z drugiej… Co pozostaje z takiej wiedzy, kiedy nie da się zawrócić i opowiedzieć o tym ludzkości. Chyba świadomość braku powrotu tak bardzo paraliżuje go strachem. I jeszcze to, że potem już nigdy więcej nie będzie mógł zobaczyć ludzi, których kocha. Będzie musiał ich zostawić, a przecież nie chce. Bo gdy odejdzie oni będą cierpieć. Przez niego, przez to, że jego serce przestało już bić, że mózg obumarł, że jakaś głupia choroba nie pozwoliła mu normalnie funkcjonować, niszcząc jego organizm i doprowadzając do zgonu. A przecież… przecież mógł ją pokonać. A teraz nie może już nic zrobić, co chociaż odrobinę by pomogło jemu, ale przede wszystkim, co pomogłoby jego bliskim.
Cóż, śmierci nie da się zatrzymać. To więcej niż pewne. Ale, czy jego własna śmierć musi nadchodzić takimi wielkimi krokami? To niesprawiedliwe, że mając tak niewiele lat będzie musiał zasnąć na wieki. Jeszcze tyle rzeczy czeka na niego w życiu, jeszcze tak dużo mógłby zrobić, gdyby nie choroba. I znów po głowie chodzi mu jedno pytanie. Dlaczego..?
A jeśli musi już umierać, czy nie mógłby zrobić tego tak, aby nie czuć było tego bólu? Co z tego, że ma leki, co z tego, że faszerują go wszystkim, co ma uśmierzyć ból, skoro tak się nie dzieje. Co mu po tych wszystkich pastylkach, które tylko niszczą mu kolejne narządy. A niszcząc je, wprawiają go w jeszcze większy ból. Chociaż to może być coś znacznie większego niż ból.
Czuł jak z dnia na dzień to wszystko coraz bardziej go pochłania. Choroba przypiera go do muru od dłuższego czasu. A mur ten jest żelazny, bez żadnej furty, bez bramy, bez czegoś, co pomogłoby mu uciec, wygrać z niszczycielem swojego ciała. Wiedział i czuł dokładnie jak dzień po dniu napiera na mur, miażdżąc powoli siebie i swoje życie. Z każdym kolejnym oddechem czuł, jak pierwiastek jego duszy i trwania na ziemi ulatnia się z niego, niczym dwutlenek węgla. Z każdym kolejnym atakiem kaszlu widząc jak wypluwa z siebie krew, miał pewność, że odporność nie jest już odpornością, nie broni go. Tkwi w nim, tylko dlatego, że zawsze w nim była, a teraz jest już kompletnie nieprzydatna.
A może… może choroba już dawno powinna go zmiażdżyć..? Miałby już święty spokój, nie musiałby znosić codziennej dawki pozorów, agonii, upokorzenia, natłoku myśli. Miałby już spokój od wszystkiego bez wyjątku.

Spojrzał znów na zegarek. Miał wrażenie, że jego codzienny gość się spóźnia, ale mylił się. Jeszcze kilka minut i dopiero się pojawi. A zdawało mu się, że tak bardzo się zamyślił i nie zauważył obecności drugiego człowieka. Niestety jego przemyślenia też zmniejszały się z dnia na dzień.
Po upływie tych kilku minut, punktualnie o czternastej drzwi do sali otworzyły się. Wysoki mężczyzna o solidnej budowie ciała wszedł do środka, cicho zamykając za sobą drzwi. Swoją twarz z typowymi męskimi rysami i nieco kwadratowej szczęce obrócił do chłopaka leżącego na łóżku. Przywdział dobrą minę do złej gry, uśmiechając się lekko. Jednak był tak sztuczny i nieszczery, że mógł go sobie darować. Ale nie chciał. On również musiał tworzyć pozory i starał się ze wszystkich swoich sił, żeby podołać temu zadaniu.
- Hej Gilbert – odezwał się wymuszonym wesołym głosem. – Jak leci? Nie umierasz mi tu jeszcze?
- Oj West, West… Spokojnie, przez jakiś czas jeszcze się mnie nie pozbędziesz. – czerwona lampka zapiszczała w jego głowie. Kłamstwo. Prawda chowała się w zapiskach doktora i jego głowie, nikt poza tą dwójką nie wiedział dokładnie ile czasu mu zostało.
Gilbert wyszczerzył się do brata, jak miał w zwyczaju zawsze to robić. Może i nie mógł się poruszać tak swobodnie i łatwo jak kiedyś, ale na uśmiech starczało mu sił. I dobrze, z uśmiechem łatwiej było wytworzyć sobie maskę przed bratem i przed innymi.
- Jestem spokojny – Ludwig przysunął metalowy stołek do łóżka pacjenta. Usiadł, wsunął ręce do kieszonek swojej kurtki i popatrzył na brata. Za każdym razem gdy to robił, starając się dostrzec, czy znowu zaszły w nim jakieś zmiany czuł, jak coś kłuje go w okolicach serca. Przecież jeszcze jakiś czas temu albinos był pełen życia, oczy ciągle mu się świeciły, a z twarzy nawet na chwilę nie schodził mu uśmiech. Co prawda teraz też to robił, ale widać było, że się zmuszał. I jego oczy… Szkarłatne tęczówki nie lśniły radością, lub szczęściem. One tylko tam… były. Matowe, bez błysku, bez uwydatnionego koloru, bez… bez życia.
- To dobrze, bo na razie nie zapowiada się na to, żebym się w jakieś zaświaty wybierał. – albinos spojrzał na brata, starając się swoim wzrokiem przekona go do tego stwierdzenia. – Wybiorę się tam dopiero, gdy wytną mi to choróbsko i zdążę się jeszcze wyszaleć. Spokojnie braciszku, wezmę cię ze sobą. Ileż można siedzieć tylko przy tych wstrętnych papierzyskach…
Blondyn uśmiechnął się lekko. Bardzo by chciał, żeby tak się stało. Gdyby miał tego stu procentową pewność, to rzuciłby pracę w cholerę i czekał na ten moment. Ale przecież widział, co się działo. Samo fakt, że lekarz na życzenie pacjenta nie mówił mu wszystkiego było znakiem, że jest bardzo źle. Zresztą na własne oczy mógł się przekonać, jak z dnia na dzień jest coraz gorzej. Ale mimo wszystko Gilbert nigdy sam mu się nie przyznał, że jest z nim oraz gorzej.
- Potrzebujesz czegoś? Picia? Albo jedzenia? – Ludwig spytał z bardzo wyraźną troską w głosie.
- Lud, wiesz, że ja w ogóle nie mam ostatnio apetytu… - westchnął cicho Gilbert.
- Ale nawet z brakiem apetytu raz na jakiś czas jesteś chociaż minimalnie głodny i czegoś potrzebujesz. Mogłem właśnie na taki moment trafić. – wzruszył tylko ramionami.
- Przecież wiem – kolejny uśmiech Gilberta, kolejny raz wymuszony. – Przyjdzie tutaj ktoś jeszcze?
- Z tego co mi wiadomo, to raczej wszyscy.
- Wszyscy, czyli..?
- No… - Ludwig zastanowił się chwilkę i zaczął wymieniać kolejno osoby. – Ja…
- Twoją obecność zdążyłem już odnotować, braciszku. – wywrócił oczami albinos.
- … Liz, Francis, Antonio, Alfred i Mathias. – uśmiechnął się i popatrzył na brata, który tkwił w zamyśleniu, a po chwili odezwał się cicho.
- A Roderich? Przyjdzie?
- Umm… Muszę przyznać, że w ogóle zaskoczyłeś mnie prośbą, żebym do niego zadzwonił i poprosił, żeby tutaj przyjechał. Dalej mnie to zastanawia. Ale powiedziałem mu, też się nieźle zdziwił. – Ludwig uniósł lekko brwi starając się przypomnieć rozmowę, jaką odbył z Austriakiem.
- I co powiedział?
- Mówił, że powinien przyjść, ale ma dużo pracy, więc może się spóźnić. Jakoś późno teraz kończy pracę i nie zdąży chyba na szesnastą do szpitala.
Gilbert uśmiechnął się delikatnie.
- Dziękuję. Jeśli dzisiaj się u mnie nie zjawi, to przekaż mu, żeby przyszedł najszybciej jak może, tylko niech przyjdzie. To dla mnie ważne.
Niemiec przytaknął tylko głową w odpowiedzi. Spojrzał w okno. Uchylona szyba wpuściła do pomieszczenia czyjeś głosy dobiegające sprzed budynku.
- Wygląda na to, że Alfred i Mathias już tu idą – to byli definitywnie oni, takich śmiechów nie da się z nikim innym pomylić. Blondyn zgryzł lekko wargę i spojrzał na brata. – Dlaczego chcesz zobaczyć się z Roderichem? Przecież nie przepadacie za sobą.
- Boże święty, ale ty mi dzisiaj pytania zadajesz… - Gilbert westchnął i wywrócił oczami jak wcześniej. – Muszę się na kimś wyżyć. Chyba lepiej, jeśli to ma być on, niż ty, co nie?
Uśmiechnął się, pokazując swoje białe zęby. Po spojrzeniu brata stwierdził, że temu nie spodobał się jego żart. A szkoda, od dawna nie powiedział nic tak zabawnego jak w tej chwili.
- Oj West, mam taką potrzebę i tyle. Muszę z nim na pewien temat porozmawiać, to naprawdę nic wielkiego, nie doszukuj się tutaj jakiejś mojej teorii zamachu na niego. Nic nadzwyczajnego się nie dzieje, naprawdę.
- To jest coś nadzwyczajnego, bo w ogóle chcesz z nim rozmawiać. Dodatkowo sam o to poprosiłeś.
- Ty to we wszystkim jakiś podstęp wyczuwasz. Kogo ja mam za brata. – użył teatralnego tonu głosu wypowiadając te słowa, a po chwili zaczął kasłać. Ludwig od razu zawołał pielęgniarkę, wolał dmuchać na zimne. Zresztą wiedział, że to nie jest zwykły kaszel, skoro za każdym razem Gilbert wypluwał krew.
Z każdym kolejnym kaszlnięciem albinos myślał, że pozbędzie się swoich płuc. Było coraz gorzej, bo coraz lepiej już być nie mogło. Całe szczęście, że przyzwyczaił się już do smaku swojej krwi.
Akurat kiedy udało się zapanować nad sytuacją do pokoju weszło dwóch blondynów. Przywitali się wesoło z Gilbertem i Ludwigiem, po czym znaleźli sobie miejsce. Przez następną godzinę nie dali czerwonookiemu spokoju. Zadręczali go wszystkimi plotkami, nowościami, kto z kim i dlaczego, co się dzieje u tej i u tej osoby. Opowiadali mu dosłownie wszystko. Po godzinie przyszła jeszcze Elizavieta, która wtórowała temu wszystkiemu swoim śmiechem, a zaraz po niej wpadł roześmiany Antonio i Francis, którzy usadowili się obok nóg przyjaciela, co jakiś czas zaczepiając go łaskotkami.
Było tak, jak przypuszczał Gilbert. Silił się na to, żeby być wesołym, żeby ukryć ból. On cierpiał, po co cierpieć mieli i oni?
Co jakiś czas spoglądał na zegarek. Ciągle czekał na to, że Edelestein się pojawi. Po jakimś czasie zautomatyzował swoje odruchy do tego stopnia, że myśląc o Roderichu, o tym, czy w końcu tutaj przyjdzie, zaśmiewał się w odpowiednich momentach, nieświadomie puszczał oczko, kiedy było to konieczne, robił wszystko, żeby myśleli, że jest z nimi, choć myślami był zupełnie gdzie indziej.
Czekał… Chyba nawet nie zauważył, że pożegnał się z bratem i przyjaciółmi i leży teraz sam w sali. Ale chłopak nie przyszedł. Ani tego dnia, ani następnego, ani kolejnego… Zawsze, gdy ktoś pukał do drzwi miał nadzieję, że to właśnie ten paniczyk, którego całe życie nie cierpiał i dawał mu się we znaki. Ale za każdym razem to był ktoś inny. Z jednej strony rozumiał, że brunet może nie chcieć z nim rozmawiać i byłby gotów poczekać na niego jeszcze jakiś czas, ale… ale on nie miał za dużo czasu. Z czternastu dni życia jakie mu zostały zrobiło się najpierw dziesięć, a potem tylko siedem. Może nie opuści tego świata dokładnie za siedem dni, może będzie to za sześć, a może za dziewięć dni, ale czuł po sobie, że nie przeżyje następnych dziesięciu. Po prostu wiedział, że tak nie będzie. Na dodatek był zdesperowany, bo chciał wszystko dopiąć na ostatni guzik, jeśli to w ogóle było możliwe. Tylko… tylko, że do tego potrzebny był mu Roderich, który jak na złość nie zjawiał się w jego sali. Postawił więc sobie, że zaczeka jeszcze dwa dni, a jeśli okularnik się nie zjawi, powie o wszystkim bratu.

Leżał na łóżku, jak zawsze zresztą, bo nic innego nie mógł robić i wpatrywał się w okno. Na zewnątrz musiało być tak pięknie, wiosna zawładnęła światem, słońce ciągle dopiekało, przyjemny wiaterek gnał z jednego miejsca w drugie. Westchnął cicho i wyciągnął dłoń do szyby. Naprawdę chciałby ostatni raz poczuć ten zefirek, poczuć słońce na swojej skórze. Zatracał się we wspomnieniach o tym, jak kiedyś spędzał wiosenne dni, kiedy usłyszał ciche pukanie do drzwi.
- Lud, nie denerwuj mnie, tylko właź do środka, nie mam dziś humoru… - nawet nie odkręcił głowy w tamtą stronę, nie miał po co. Drzwi skrzypnęły nieco i postać weszła cicho do środka, ostrożnie zamykając drzwi. Zrobiła kilka kroków w stronę łóżka i zatrzymała się.
- No co się nie odzywasz? Przecież to tylko ja, choć wiem, że jestem olśniewający. – cisza nadal trwała i była wyjątkowo dziwna. – No Lud, naprawdę, nie drażnij mnie dzi-
Urwał, kiedy przekręcił głowę. Otworzył buzię i wyglądał jak ryba na powierzchni, która usilnie pragnie wrócić pod wodę i normalnie oddychać. Nie miał pojęcia, co powiedzieć, kiedy fioletowe tęczówki zderzyły się ze szkarłatem jego oczu.
- Witaj – cichy głos Rodericha wypełnił pomieszczenie. – Przepraszam, że nie przyjechałem do ciebie wcześniej, ale wyskoczyła mi nieplanowana podróż służbowa na kilka dni.
- W-w porządku – odpowiedział mu równie cicho albinos. – Tam jest stołek, proszę usiądź.
Wskazał na metalowy taboret, który brunet po chwili przysunął do łóżka i usiadł na nim. Rozpiął kilka guzików swojego płaszczyka i zlustrował wzrokiem postać na łóżku. Ostatnim razem kiedy go widział nie wyglądał jeszcze tak… tak strasznie. Wcześniej każda kobieta zachwycała się urodą Gilberta, a teraz żadna by na niego nie spojrzała. Przez kilka miesięcy choroba wyniszczyła go aż nadto. Ledwo go poznał, kiedy tutaj wszedł.
- Zdaje się, że masz do mnie pewną sprawę – mimo wszystko nadal za sobą nie przepadali, więc chciał jak najszybciej załatwić to, co było do załatwienia i wrócić do domu. Od samego patrzenia na mężczyznę było mu odrobinę niedobrze. Ale nie dlatego, że czuł jakąś odrazę, po prostu… nie lubił tak przerażających widoków i to jeszcze u kogoś, kogo znał.
Gilbert zamyślił się na chwilę, chcąc ułożyć w głowie kilka zdań, które wyjaśniłyby jego gościowi, dlaczego się tutaj teraz znajduje.
- Umieram – spojrzał Roderichowi w oczy. – Umieram i za mniej więcej tydzień będę martwy.
Okularnik otworzył na moment usta, jakby chciał coś powiedzieć, ale po chwili je zamknął. Cały czas patrzył na chłopaka przed nim i starał się opanować szok, jaki wtargnął do jego mózgu, kiedy słowa do niego dotarły.
- Ale Ludwig mówił, że to przejściowe…
- On nie wie – odwrócił wzrok na chwilę.
- Nie powiedziałeś bratu? Dlaczego..?
- Bo to by mu nie pomogło. I ty też mu nie mów. Proszę…
- Ale… przecież to twój brat, powinien wiedzieć o czymś takim.
- Och, błagam, nie staraj się wzbudzić we mnie wyrzutów sumienia! – spojrzał na niego, a czerwone oczy zalśniły gniewem. Nawet w takim stanie nie mógł się pohamować, choć nie wyglądał już na takiego strasznego. – Chciałem porozmawiać z tobą o czym innym, więc błagam, nie matkuj mi tutaj, bo nie po to chciałem, żebyś przyszedł.
- Po prostu uważam, że Ludwig jako twoja najbliższa rodzina powinien być poinformowany o wszystkim. – poprawił okulary na nosie i całkiem rozpiął płaszcz. Spytał, czy Gilbert nie ma nic przeciwko i po chwili pozbył się wierzchniego odzienia, kładąc je na łóżku. – Ale, jeśli uważasz, że jest to niepotrzebne, to nie mów mu. Choć mógłby się przygotować, na-
- Na co by się przygotował? Na moją śmierć? Na to, że przychodząc tu jednego dnia może widzieć mnie po raz ostatni? Że powinien codziennie się ze mną żegnać, bo mogę nie dożyć kolejnego spotkania?
- Nie, mógłby się przygotować na to, że świat mu się zawali z dnia na dzień, a on dalej będzie musiał funkcjonować. – westchnął cicho i złożył dłonie na kolanach. – On ciągle powtarza, że z tego wyjdziesz, że to tylko taki trudny okres. Podobno nawet lekarz mu tak mówi.
- Bo musi mi tak powtarzać. Poprosiłem go o to. Nadal jestem poczytalny i sam decyduję o sobie.
- To doprawdy niedorzeczne i dziecinne. Nawet teraz jesteś sobą, egocentrycznym facetem z kompleksem boga.
- Proszę, przestań… - ze spojrzenia albinosa wyparowała złość, a zostało jedynie błaganie i prośba o spokój. – I tak mam wyrzuty sumienia, wiem, że to co robię nie jest w stosunku do niego fair, ale on sobie nie poradzi, jeśli teraz mu powiem. Nie da rady przygotować się na moją śmierć, czy nawet oswoić z jej myślą, bo na żadną śmierć nie można się przygotować.
- A myślisz, że poradzi sobie, gdy pewnego dnia tu wejdzie, a ciebie już nie będzie? Pomyślałeś o tym, że może wejść tutaj, kiedy będziesz konał? Gdy wszystko dotknie go z dnia na dzień to wtedy się niby pozbiera, tak?
- Prosiłem, przestań… - zamknął oczy na chwilę próbując powstrzymać łzy, które usilnie chciały wypłynąć na zewnątrz.
- Przepraszam – widząc twarz albinosa, który zaraz zacznie płakać, powstrzymała bruneta od próby przekonania go, że robi źle. Nawet nie powinien tego zaczynać, w końcu ma do czynienia z ciężko chorą osobą, która zapewne wycierpiała już wiele. Nie będzie jeszcze dokładał siebie do tego wszystkiego.
- Nic się nie stało, rozumiem, że tak mówisz – Gilbert otworzył oczy i spróbował się uśmiechnąć, ale kiepsko mu to wyszło. – Jesteś sobą, to oczywiste, że chciałbyś mnie przekonać do czegoś, co wydaje ci się odpowiednim i racjonalnym wyjściem z sytuacji.
Roderich odwzajemnił uśmiech. Sam się sobie dziwił, ale nie zrobił tego z grzeczności, Gilbert był w tej chwili dla niego tak zwyczajnie miły. Wyprostował się, jak miewał to w zwyczaju, ściągnął usta w wąską linijkę na moment.
- Dobrze, zacznijmy jeszcze raz. Jaką sprawę masz do mnie?
- Potrzebuję twojej pomocy.
- Jeśli będę mógł, to jej udzielę, tylko powiedz konkretnie o co chodzi – uśmiechnął się, co zdziwiło odrobinę Gilberta, ale przecież Roderich stara się być dla wszystkich miły. Choć w sumie odkąd Gilbert leży w szpitalu i ktokolwiek go odwiedza jest dla niego miły. Co też choroba robi z ludźmi, którzy są odwiedzającymi.
- Musisz obiecać mi kilka rzeczy, spełnić moje marzenie i pomóc z testamentem.
- Nie wiem, czy dam radę spełnić obietnice i twoje marzenie, a co do tego ostatniego, to na pewno nie dziś, potrzeba prawnika.
- Wiem. Ale jestem pewien, że wszystkiemu podołasz, inaczej bym nie chciał się z tobą spotkać i powierzać ci mojej tajemnicy.
- Na razie mogę ci obiecać, że się postaram, ale w zamian za to, powiesz mi jutro, dlaczego mnie o to wszystko prosisz. – wyciągnął do Gilberta dłoń. Albinos jednak nie uścisnął jej, a zamyślił się na krótką chwilę.
- Pojutrze. Pojutrze opowiem ci dlaczego, a jutro załatwmy sprawę z testamentem. Wystarczająco w porządku?
- Tak, wystarczająco – dopiero teraz uścisnęli sobie dłonie. Obydwaj nawet obdarzyli się uśmiechami. – Rozumiem, że nie chcesz, aby Ludwig wiedział… Przyjdę więc rano, razem z prawnikiem, żebyśmy zdążyli zanim twój brat się pojawi. I tak mam teraz kilka dni wolnego w zamian za ten wyjazd. Wystarczająco w porządku?
Gilbert zaśmiał się cicho.
- Taaa, wystarczająco.
- Tak więc… do jutra Gilbercie – okularnik wstał ze stołka i zaczął się ubierać.
- Do jutra – odpowiedział mu albinos na pożegnanie. Akurat, gdy brunet wychodził, minął się w drzwiach z Ludwigiem, który spojrzał na niego pytająco, ale nie otrzymał żadnej odpowiedzi. Wszedł do środka, zdjął swoją kurtkę i siadł tam, gdzie przed chwilą siedział Roderich.
- Wszystko ok? – spytał, gdy zobaczył, że po twarzy brata błąka się delikatny uśmiech.
- Tak, nie martw się.
- Nie pozabijaliście się? To dziwne.
- A ty znowu węszysz jakiś spisek. Naprawdę, dałbyś już sobie spokój. – chory machnął lekko ręką, uważając, aby nie uderzyć w nią o łóżko.
Do końca dnia był jakiś weselszy, co ucieszyło również blondyna siedzącego przy jego łóżku. Albinos pierwszy raz od dłuższego czasu nie musiał udawać, że jest źle, bo spotkanie ze swoim odwiecznym kozłem ofiarnym podniosło go na duchu. Ironia?

Następnego dnia, tak jak brunet obiecał, zjawił się kilka minut po dziesiątej w towarzystwie wysokiego szatyna ubranego w bardzo drogi garnitur i walizką w ręku. Z pewnością musiał to być prawnik. Przecież nikogo innego się nie spodziewał. Przywitał się z nim, wskazał taboret, na którym mógł usiąść. Roderich stanął pod drugiej stronie łóżka. Bez zbędnych ceregieli zabrali się do pracy. Co prawda Gilbert nie uzbierał przez całe swoje życie nie wiadomo jak wielkiej fortuny, ale miał to i owo, które chciał zostawić w odpowiednich rękach.
- Mieszkanie zostawia pan bratu, tak? – uprzejmie spytał prawnik, na co albinos wywrócił oczami. Powtarzał to już chyba trzeci raz w ciągu kilku minut. Nie miał pojęcia, że rozmowa tego typu może być aż tak nudna. Cóż, nigdy nie musiał dyskutować z osobą prawną na temat swojego testamentu.
- Ta, mieszkanie ma trafić do Ludwiga – westchnął jeszcze, ale mimo wszystko uśmiechnął się lekko. – Nie jest szczególnie duże, ale i tak lepsze niż ta kawalerka, w której mój kochany braciszek obecnie urzęduje. A tyle razy mu mówiłem, żeby zmienił pracę.
- Niestety, tej wzmianki o pracy nie możemy dodać – prawnik zaśmiał się na moment. Nawet Roderich się uśmiechnął pod nosem.
- A mógłby pan tam jeszcze wpi- – Gilbert kaszlnął kilka razy, zakrywając dłonią usta. Nie chciał, żeby w razie czego zobaczyli, jak jego krew wylewa się z jego płuc, brudząc pościel i jeszcze ich samych. Szczerze powiedziawszy zniósłby jeszcze prawnika, ale nie Rodericha, którego jego kaszel od razu zaalarmował. To byłoby dla niego niczym upokorzenie, jedno z najgorszych zresztą. Pokazywanie, jak życie uchodzi z niego z każdą chwilą, jak krew opuszcza własne ciało, zupełnie jakby sama chciała się obronić i uciec z organizmu, żeby rak nie dopadł i jej. A to wszystko przed odwiecznym… wrogiem? Bo w sumie przed pewien czas tak właśnie się traktowali – jako wrogowie. Czas jednak udobruchał ich obu i mimo ciągłego uprzykrzania sobie życia byli w stanie egzystować, wiedząc, że ten drugi też gdzieś tam jest.
Roderich zerwał się z miejsca, żeby pójść po pielęgniarkę, ale przeraźliwie biała, nawet jak na albinosa dłoń złapała go za rękaw swetra. Zerknął na niego, dając mu przez chwilę do zrozumienia, że takich rzeczy nie można ignorować. Ale szkarłatne oczy prosiły, wręcz błagały, żeby dał sobie spokój z zawiadamianiem personelu medycznego, bo przecież nie dzieje się nic poważnego. Okularnik pokręcił głową, wracając na swoje miejsce. Gdy wrócił na swoją wcześniejszą pozycję zaśmiał się pod nosem.
Co się stało, że zaczął traktować Gilberta jak przyjaciela..?
To pewnie przez chorobę. Przecież nawet nie pałał do niego jakąś większą lubością, nie byli nawet dobry kolegami. Chyba nie byli nawet jakimikolwiek kolegami, a jednak coś ściskało go za serce widząc, jak albinos cierpi. Oczywiście, nie lubił patrzeć jak ktokolwiek cierpi i nawet największemu wrogowi nie życzyłby okrutnej śmierci, ani tak potężnej agonii, tylko że… w pierwszym momencie, kiedy dowiedział się o chorobie swojego przeciwnika, pomyślał, że odrobina bólu mu się należy. Nawet nie za to, co zrobił jemu, ale choćby za to, jaki niemiły i nieczuły potrafi być nawet dla swojego brata, lub najbliższych przyjaciół. A potem, gdy tu przyszedł coś pękło i wylały się w nim wyrzuty sumienia, że choć przez chwilę chciał cierpienia dla swojego oponenta.
- Nic mi nie jest… - powiedział cicho Gilbert i na moment odwrócił od obu mężczyzn wzrok. Przełknął ślinę i na powrót spojrzał na prawnika. Wziął nieco głębszy oddech i postarał się uśmiechnąć, ale natrafił właśnie na gorszy moment, kiedy coś zakłuło go w piersi, więc wyszedł z tego bardziej grymas. – A mógłby pan tam jeszcze wpisać, że moi przyjaciele mają do wcześniej wspomnianego mieszkania pójść i pobuszować przez moment?
- Muszę wiedzieć w jakim celu, bo takiego sformułowania nie wypada zawrzeć w dokumencie prawnym. – mężczyzna w garniturze odłożył na moment długopis.
- To znaczy… Nie do końca wiem, jak to wyjaśnić. – zamyślił się na moment. – Po prostu mam u siebie w domu trochę ciekawych rzeczy, z którymi wiąże się sporo równie ciekawych wspomnień. I chciałbym, żeby część tych wspomnień razem z owymi rzeczami znalazła się u moich najbliższych. Żeby, nie licząc zdjęć i innych pamiątek, mieli coś dosłownie po mnie.
- Rozumiem, co chcę pan przekazać – długopis zaczął poruszać się po papierze, stawiając zgrabne, równe litery, jedna obok drugiej. – Czy chce pan, żeby wzięli jakieś konkretne przedmioty?
- Nie, sami sobie coś wybiorą. Nieważne, jak bardzo cenne to będzie i czy w ogóle będzie miało jakąś wartość. – obydwaj zamilkli. Gilbert otworzył usta, chcąc coś powiedzieć, ale po kilku sekundach zrezygnował. Obserwował, jak prawnik spisuje wszystko po kolei, po czym po chwili wahania odezwał się. – Niech pan dopisze, że obecny tutaj Roderich Edelestein ma to nadzorować. Mój brat może mieć pretensje, że zabiorą coś, czego według niego nie powinni brać.
Austriak otworzył usta ze zdziwienia, ale nie był w stanie zapytać, dlaczego Gilbert to robi. Prawnik spojrzał na bruneta i wzrokiem spytał, czy się zgadza. Odpowiedziało mu pojedyncze przytaknięcie głową.
- Mam rozumieć, że wszystko inne, co pozostanie w mieszkaniu będzie należeć do pańskiego brata, owszem?
- Tak, tak. Niech sam zadecyduje, co chce z moimi rzeczami zrobić. – Gilbert poczuł, jak krew dostaje mu się do przełyku. Dlaczego musiało go to dopaść teraz? Czy ten głupi, szkarłatny kaszel nie mógłby łaskawie poczekać, aż załatwi wszystko związane ze swoim testamentem? Postarał się przełknąć ślinę razem z krwią, ale czuł, że nie da rady tego zrobić. Wyciągnął rękę po chusteczkę, ale ta była zbyt daleko. Spojrzeniem poprosił Rodericha, żeby był dla niego na tyle uprzejmy i podał mu ją. Zanim jednak przyłożył sobie biały materiał do ust, zmuszony został zakryć dłonią usta i wypluć część krwi na własne palce. Skrzywił się, kiedy wycierał kąciki ust i palce.
Był chory, owszem. Może się z tym wszystkim w jakiś sposób pogodził, ale czy sama choroba musiała go aż tak upokarzać przy obcych ludziach?
Prawnik odczekał chwilę, dając albinosowi moment na uspokojenie siebie i organizmu. W międzyczasie podkreślił kilka rzeczy na kartce papieru, dopisał to i owo, oraz strzałeczkami rozplanował sobie odpowiednią kolejność rzeczy, które zapisał dotychczas.
- Ma pan jeszcze coś do dodania? – przeniósł wzrok na chorego i uśmiechnął się nieco. Po chwili szybko zlustrował wzrokiem to, co napisał przez cały swój pobyt tutaj. – Wspomniał pan o mieszkaniu, o drobiazgach dla przyjaciół, o swoim koncie, o pamiętnikach, o pamiątkach rodzinnych, o swoim kocie i o pańskim samochodzie. Czy jest jeszcze coś, co chciałby pan zawrzeć w dokumencie?
Gilbert zamyślił się na moment. Miał jeszcze jedną prośbę, ale nie musiała być ona zapisana w jego testamencie. Była to sprawa delikatna, którą musiał załatwić poza prawem.
- Nie, to wszystko – chłopak uśmiechnął się na tyle, na ile mógł. – Mam coś podpisać, zaznaczyć, podbić, lub coś w ten deseń?
- Nie dziś – prawnik zaczął składać wszystkie kartki do koszuli, a potem do teczki. – Jutro przyjdę do pana z gotowym wydrukiem, wtedy pan podpisze. Wiem, że zależy panu na czasie, więc zajmę się tym od razu po powrocie do domu.
- Będę bardzo wdzięczny – albinos wyciągnął dłoń do prawnika, którą po chwili ten uścisnął.
- Jeśli panu będzie wygodnie, to ja mogę pojechać do pańskiej kancelarii i odebrać wydruk do podpisu. – Roderich również podał rękę prawnikowi. – Jutro też mam zamiar odwiedzić mojego przyjaciela, więc to nie będzie stanowiło żadnego problemu, a w takiej sytuacji pan nie będzie musiał fatygować się przez pół miasta, żeby zdobyć kilka podpisów Gilberta.
- O ile pan Beilschmidt wyrazi na to zgodę, to nie widzę problemu.
- Nie mam nic przeciwko – kolejny uśmiech z grzeczności. Zerknął na Rodericha dziękując mu wzrokiem. Zaczął się też nad czymś zastanawiać nadal patrząc na, jak to ujął okularnik, przyjaciela. Coś zaczęło go bardzo nurtować.
- Więc postanowione – brunet zabrał swój płaszczyk i zaczął się ubierać. Pożegnał się z albinosem i wyszedł na korytarz razem z prawnikiem. Nim doszli do swoich samochodów omówili resztę spraw papierkowych. Tymczasem Gilbert leżał na łóżku, wyglądał przez okno i zastanawiał się intensywnie nad tym, dlaczego Edelestein nazwał go przyjacielem. Przecież wcale nimi nie byli, ani teraz, ani nigdy wcześniej. Okularnik musiał być tego świadom, a jedna użył tego, a nie innego słowa. I nie wypowiedział tego, jakby było wymuszone. Powiedział je jakby to był prawdziwy fakt.
- Dziwne… - albinos mruknął sam do siebie.

Kolejny wiosenny dzień, jeszcze cieplejszy, pogodniejszy i lepszy od poprzedniego trwał już w najlepsze. Ptaki wzbijały się niemalże do samego nieba, niosąc swoim kwileniem i ćwierkaniem chwalebną pieśń zadedykowaną matce naturze, która tak hojnie obdarowywała swoimi zaletami. Słońce przypiekało przyjemnie bawiąc się z wiatrem i kilkoma chmurami, leniwie toczącymi się po jasnobłękitnym niebie, które wydawało się nader spokojne. Młodziutka zieleń traw, koron drzew i łodyżek wiosennych kwiatów cudownie komponowała się zarówno z błękitem nieba, jak i kolorowymi pąkami kwiatów, które mieniły się na rabatach przed każdym budynkiem, w parkach, czy w ogródkach pojedynczych rodzin. Wydawać by się mogło, że teraz wszyscy mają dobry humor.
Szkarłatne oczy wpatrywały się w okno, które pokazywało tylko namiastkę tego cudownego dnia. Niczym zahipnotyzowane tym małym prostokątem, który pokazywał ledwie cząsteczkę coraz weselszego świata na zewnątrz. Na wiosnę wszystko staje się jakby piękniejsze, kiedy pierwsze ciepłe promyczki słońca padają na ich tynki. Nawet ludzie. Można by rzec, że na wiosnę nawet seryjny morderca wygląda jakoś bardziej ludzko, mimo kolejnych zbrodni. Na wiosnę nawet największe bestie pokazują swoją wrażliwość i swoje piękno. A sami ludzie jakby rodzą się na nowo i mają w sobie całe mnóstwo sił, aby brnąć poprzez wszystkie przeszkody, jakie życie rzuca im pod stopy.
Czerwone tęczówki wyłapywały każde drganie liści na drzewie spowodowane wietrzykiem. Życiowe przeszkody? Te oczy wiedzą na ten temat o wiele więcej niż przeciętny człowiek. Te oczy mogłyby zatopić innych wiadomościami o tym, jak w życiu potrafi być ciężko. Jak los płata figle nie pozwalając się cieszyć taką oczywistą sprawą jak słoneczny dzień wiosny.
Głęboki wdech. Gęste szpitalne powietrze doskonale wypełnia całą objętość płuc. Dlaczego tutaj, w tym budynku nie ma wiosny? Dlaczego na korytarzach nie widać choćby jednej oznaki, że ona już jest, nawet jeśli miałaby być tylko na dworze? W zasadzie, czy w tym miejscu istnieje jakakolwiek pora roku? Jedno małe okienko, które znajduje się w każdej sali nawet uchylone, czy otwarte na oścież nie odda w pełni tego, jakie cuda ukazuje natura wszystkim mieszkańcom tam na zewnątrz. Niezależnie od tego jaka pora roku króluje na dworze. Niezależnie od tego jak bardzo chciałoby się poczuć dowolną porę roku na własnej skórze.
Wydech. Chciałoby się, żeby był szybki i bezbolesny. Na co więcej bólu, na co coraz większe uczucie uchodzącego z organizmu życia. Poza tym ten nieprzyjemny zapach leków, bólu, cierpienia. Zapach śmierci unoszący się wkoło. Tego trzeba jak najszybciej się pozbyć. Od tej woni ma się wrażenie, że śmierć jeszcze szybciej podąża w tym, czy innym kierunku. Niemalże czuć jej powiew na szyi. Na pokonanie tego odoru są dwa wyjścia: zdrowiejesz i wychodzisz ze szpitala ciesząc się, że przeciwności losu masz już za sobą, lub… umierasz.
Wdech. Coraz trudniej nabierać powietrza, jest gorzej z każdym dniem i tak już od kilku, a nawet od kilkunastu miesięcy. Pojedyncze spojrzenie rzucone na zegarek. Jeszcze kilkanaście minut i wybije równo jedenasta. Tylko czekać, aż ktoś wejdzie do pomieszczenia. Te kilkanaście minut to najwyższy czas, aby przygotować się do wyjaśniania wszystkiego i nastawić psychicznie na, wydawałoby się banalne pytania.
Wydech. Niespełnione marzenie od kilku miesięcy. I z każdym kolejnym dniem, kiedy to nie można było go spełnić apetyt na niego jeszcze bardziej wzrasta. Te kilka miesięcy miało leczyć, a nie zamykać w szpitalu i pod przykrywką medycznych procedur zamieniać w niewolnika budynku, a co gorsze niewolnika własnego ciała i umysłu.
Wdech. Może dziś się uda. Może ten stan pomoże jakoś przekonać do pomocy przy spełnieniu marzenia po raz ostatni. Nie ma co liczyć na jeszcze kolejne razy. Ten z pewnością będzie ostatni. Nie starczy sił na powtórkę. Ani na tą, ani na żadną inną.
Wydech. A może ostatni raz był kilka miesięcy temu i teraz nie ma na co liczyć? Może teraz została już tylko zgubna nadzieja, bo koniec wychyla się powoli zza rogu. Może to wszystko jeszcze szybciej doprowadzi do końca?
Ciche skrzypnięcie drzwi.
- Hej, przyniosłem twój… umm… testament. Musisz go podpisać. – Gilbert nakazał dłonią swojemu gościowi, aby podszedł bliżej niego.
- W którejś z szuflad powinien być długopis, podaj jeśli możesz – spróbował się podnieść, ale nie wyszło mu to tak dobrze jak chciał. Widząc jego trud okularnik odłożył na szafkę papiery, zsunął torbę pozwalając jej spaść z ramienia na podłogę i wyciągnął ręce ku albinosowi. Ten popatrzył nieco groźnie, ale w przeciągu kilku sekund zdał sobie sprawę, że nie da rady sam usiąść. Spuścił głowę, odetchnął kilka razy i złapał się bruneta, który w mig mu pomógł.
- To upokarzające… - szepnął Gilbert, bardziej sam do siebie niż do Rodericha. Ciągle wpatrywał się w swoją pościel i oddychał nierówno.
- Choroba nie jest upokorzeniem, dopóki sam sobie jej nie wywołujesz – okularnik wziął papiery razem z długopisem i usiadł obok albinosa. Położył je na nogach chłopaka. – Podpisz dokumenty.
Albinos ujął długopis między palce i zamarł na chwilę. Nawet taki mały przedmiot wydawał się ważyć więcej niż zazwyczaj. Dobrze, że teraz załatwił sprawę z testamentem, bo o ile dożyje kolejnego tygodnia nie będzie mógł nawet utrzymać długopisu, czy flamastra w dłoni.
- Coś nie tak? – cichy głosik bruneta dopadł Gilberta. Podniósł na chwilę wzrok i pokręcił głową, po czym podpisał powoli kilka kartek we wskazanych przez Rodericha miejscach. Oddał mu długopis i zaczął się wpatrywać w chłopaka. – Chcesz się położyć? Mam pomóc?
- Nie, chcę porozmawiać – uśmiechnął się lekko. Nie bardzo wiedział jak zacząć, bał się, że Roderich nie będzie chciał mu pomóc w spełnieniu marzenia. – Jak tu przyszedłeś i spytałeś, na czym będzie polegać twoja pomoc, odpowiedziałem ci, że musisz obiecać mi kilka rzeczy, spełnić marzenie i załatwić sprawy z testamentem. To ostatnie już zrobiłeś, za co jestem bardzo wdzięczny. Zostaje jeszcze kwestia mojego marzenia i kilku obietnic.
- Jeśli ty dobrze pamiętasz, to powiedziałem, że nie wiem, czy dam radę – brunet poprawił okulary na nosie, ale mimo wszystko uśmiechnął się lekko.
- Tak, wiem o tym – westchnął albinos. – To może zaczniemy od obietnic, co? Powiem Ci, czego oczekuję, potem opowiem o marzeniu, które możesz wyśmiać, a potem odpowiem na każde pytanie, bo to też obiecałem.
- Mi pasuje. W takim razie… zacznij. – odwrócił od niego wzrok i począł chować dokumenty do swojej torby. Bał się poniekąd, że Gilbert wymyśli jakieś abstrakcyjne prośby i, że naprawdę wyśmieje jego marzenie, bo albinos potrafi być niewiarygodnym dzieckiem.
- Kiedy umrę, proszę, pomóż mojemu bratu – czerwone oczy wlepiły się w chłopaka naprzeciw. Obu im się zdawało, czy Gilbertowi zadrżał lekko głos? – Nawet jeśli tego nie będzie chciał, nawet gdyby to miała być głupia pomoc w pakowaniu rzeczy, w wyprowadzeniu psa kilka razy, albo w zrobieniu mu herbaty. Proszę… On… on jest silny, nawet bardzo, ale wydaje mu się, że jego psychika przerasta jego siłę fizyczną. Ale tak nie jest i on nie da sobie na początku rady. Ja wiem, że się pozbiera, ale nie od razu, nie szybko. I musi mieć kogoś, kto nawet posiedzi z nim w ciszy pół dnia.
- Nie jestem pewien, czy ja się do tego nadaję. Mam wrażenie, że niezbyt mnie lubi. – Roderich przełknął ślinę i popatrzył na chorego.
- Gdybyś się nie nadawał, nie siedziałbyś teraz ze mną i tego słuchał – Gilbert spuścił wzrok i zaczął skubać kawałek kołdry palcami. Otworzył usta, ale nie wiedział, co powiedzieć, więc dał sobie chwilę na zastanowienie. – Wiem, że on ma Veneziano, ale on nie będzie wiedział co robić, zresztą sam go dobrze znasz. Ludwigowi będzie potrzebny ktoś zaradny, kto pomoże mu wrócić do najgłupszych czynności, jakie wykonuje się codziennie w domu. Jemu będzie potrzebny ktoś, kto powstrzyma go od autodestrukcji, wyciągnie z pracy, żeby nie siedział tam całymi dniami. Widzisz, jak coś się działo z nim, to miał mnie. Zawsze byłem, zawsze zrobiłem coś głupiego, byleby mu pomóc, to w końcu mój brat, nie? Nie mogłem go zostawić. A kiedy… kiedy zachorowałem nie było takiego dnia, żeby nie siedział przy moim łóżku. Przez ostatnie kilkanaście miesięcy pomógł mi bardziej niż lekarze, choć ja go nadal okłamuję. Wiem, że daję mu zgubną nadzieję i prawdopodobnie będzie mu przez to jeszcze ciężej, ale nie mogę go zostawić bez opieki. Nie mogę go… nie mogę… Nie mogę pozwolić na to, żeby sam coś sobie zrobił.
Roderich słuchał tego wszystkiego z lekko otwartymi ustami. Pierwszy raz w życiu słuchał Gilberta, który mówił z takim uczuciem i z takim… rozsądkiem. Nie do wiary, że przez tyle lat rzucali sobie nawzajem kłody pod nogi i nie wiedzieli jacy są naprawdę. A może tylko brunet nie znał całej prawdy, bo Gilbert… jak widać był niesamowitym aktorem.
- Nie oczekuję, że będziesz z nim siedział dzień i noc. Nawet tego nie chcę. Po prostu pomóż mu. Jak będziesz umiał. Nie musisz gór przenosić, nie musisz ściągać gwiazd z nieba, tylko daj mu do zrozumienia prostymi czynnościami, że nie został sam.
- Ja… Nie wiem… Ja… -  Austriak wybełkotał coś jeszcze niezrozumiale nie wiedząc co ma teraz zrobić.
- Obiecaj mi, że mu pomożesz… - Gilbert podniósł wzrok na mężczyznę. – Wiem, że się nawet lubicie, dlatego cię o to proszę.
- Ja… - Roderich wziął głęboki oddech. – Obiecuję, że postaram się mu pomóc. Nie wiem, czy mi się uda, ale postaram się, dobrze?
- Dzięki – szkarłatne oczy zaiskrzyły na chwilę odrobinką radości, a kąciki ust powędrowały nieco w górę. – Jeśli chodzi o dopilnowanie testamentu i tego buszowania po moim mieszkaniu… Wiem, że to jest w testamencie, ale obiecaj mi to jeszcze słownie. Będę nieco spokojniejszy.
- Od tego nie mam już jak uciec, wiąże mnie prawo, ale jeśli to ci jakoś pomoże, to proszę. Obiecuję, że tego dopilnuje.
- No widzisz, jak dobrze idzie nam współpraca? A Lud mówił, że się pozabijamy.
Obydwaj zaśmiali się cicho. Szkoda, że nie mogli zacząć współpracować wcześniej, wtedy karty ich życia ułożyłyby się znacznie inaczej.
- Jeszcze jakieś prośby?
- Zajmij się też Eizavietą, dobrze? – albinos zagryzł lekko dolną wargę. – Wiem, że ją kochasz. Sęk w tym, że ja też. Wiesz, chyba dlatego tak uprzykrzałem ci życie, bo zakochałeś się w tej samej dziewczynie co ja… Jak teraz myślę o tym co było, to dochodzę do wniosku, że każdy głupi żart, jaki ci wykręciłem był na swój sposób próbą zaimponowania jej. To dziecinne, nie? Ale ja cały jestem dziecinny, więc do mnie to pasuje.
- Może nie jest to tak do końca dziecinne, bo robiłem to samo – zaśmiał się cicho brunet. – To akurat mogę od razu obiecać.
- Szkoda, że nie zatańczę na waszym weselu.
- Raczej owego nie będzie.
- Kto wie Roderich, kto wie… - albinos westchnął po raz kolejny. – Obiecaj mi jeszcze, że powiesz coś o mnie na moim pogrzebie. Tylko, żeby to nie było nie wiadomo co. Nikt nie uwierzy w to, że byliśmy wielkimi przyjaciółmi… Powiedz jaki byłem naprawdę. Tylko też tam nie upiększaj moich złych występków, bo będę cię zza grobu straszył.
- Nie mogę… Twój brat, twoja rodzina powinna coś powiedzieć, a nie ja.
- Ludwig nie będzie w stanie, przyjaciele też nie. A jeśli już cokolwiek powiedzą, to będą mnie wychwalać. Sam robiłem to całe życie, więc niech chociaż raz ktoś powie prawdę. Proszę… W szafce na dole leży zapieczętowana koperta. Tam jest coś, co napisałem i co przeczytasz po kilku swoich słowach. Nie daj się prosić cały dzień.
- Ale… Dlaczego nie możesz dać tego komuś innemu?
- Potem ci o tym powiem, ale obiecaj mi to.
- Nie mam pojęcia dlaczego to robię, ale… w porządku. Masz moje słowo. – Roderich westchnął cicho i nachylił się ku szafce. – Ale oczekuję teraz wyjaśnień.
- Za moment – widząc jak chłopak wyjmuje białą kopertę, wyciągnął ku niemu dłoń i położył na jego ramieniu. – Nie otwieraj tego teraz, poczekaj aż… odejdę.
Odpowiedziało mu przytaknięcie głową. Brunet schował kopertę do swojej torby i rzucił pytające spojrzenie, które jednocześnie prosiło o jakiekolwiek powody, dlaczego Gilbert postępuje tak, a nie inaczej.
- Mam jeszcze jedną prośbę, która łączy się bezpośrednio ze spełnieniem mojego marzenia. – albinos zagryzł lekko wargę i jak na początku skubał pościel. – W tej samej szafce, ale na górnej półce są moje ubrania. Podaj mi je, chcę się przebrać.
- Przepraszam, co? – zdziwienie malowało się na twarz okularnika jak jeszcze nigdy. – Przebierzesz się i co potem?
- Weźmiesz mnie na dwór – nie miał odwagi spojrzeć swojemu rozmówcy w oczy. – Wywieziesz mnie tam na wózku i posiedzisz ze mną kilkanaście minut. Wtedy wszystko ci wyjaśnię, tylko pomóż mi się tam wydostać.
- A co z lekarzem? Jesteś chory przecież, praktycznie nie masz układu odpornościowego i chcesz się wystawić na takie zagrożenie? – ten nawet nie drgnął, tylko zastanawiał się, dlaczego albinos wystawia się na takie ryzyko infekcji i jeszcze wcześniejszej śmierci. – Gilbert, umierasz i dlatego-
- No właśnie, umieram – dopiero teraz głowa podniosła się i szkarłatne tęczówki na wskroś przeniknęły swoim spojrzeniem bruneta. – To moja ostatnia szansa, żeby poczuć choć przez chwilę ten głupi wiatr we włosach i słońce na mojej skórze. Nie wyzdrowieję, nie polepszy mi się, więc nie będę miał drugiej takiej okazji. Za kilka dni pewnie mnie tutaj już nie będzie, a chciałbym wyjść na dwór, póki jeszcze mogę.
- Najdrobniejsza infekcja i umrzesz mi tam na wózku. Nie chcę być mordercą.
- No po prostu zaraz z siebie wyjdę! – albinos wywrócił oczami i wziął w miarę głęboki oddech. Właśnie czegoś takiego nie lubił. Ostrzeganie go o nie wiadomo czym, co może przyśpieszyć jego śmierć. Przecież i tak umrze. Dlaczego nie może umrzeć spełniając wcześniej swoje marzenie? Przecież to nie jest prośba o zawiezienie go na szczyt Mount Everest, tylko zwykłe wyjście z budynku. Nie jest to jakieś abstrakcyjne i niemożliwe do spełnienia żądanie.
- Chcesz, żebym pomógł twojemu bratu, kiedy odejdziesz. Rozumiem to. Pewnie też chciałbym poprosić kogoś o coś takiego. – brunet westchnął cicho. – Ale nie chcę, żebyś przeze mnie szybciej wylądował w trumnie. Myślisz, że Ludwig będzie chciał mnie widzieć na oczy, jeśli będzie wiedział, że to właśnie ja spowodowałem przedwczesną śmierć? A poza tym jeszcze lekarze na pewno się nie zgodzą.
- Lekarz się zgodził o ile ciepło się ubiorę – Gilbert otworzył na chwilę usta, ale zamknął je zaraz i zacisnął mocno oczy. Nie dało się ukryć, że lekkie dreszcze wstrząsały nim raz po raz, a spod zamkniętych powiek wylatywały małe kropelki. – Jestem zamknięty tutaj od kilkunastu miesięcy. Jedyny kontakt ze światem to okno, do którego i tak nie podchodzę. Słońce zastępuje mi żarówka, a świeże powietrze klimatyzacja. Trudno to znieść, ale nie mam innego wyjścia. Dzisiejszy dzień to naprawdę ostatnia szansa na to, że w ogóle moja noga jeszcze raz przejdzie przez próg tego cholernego szpitala. Potem już mnie stąd wyniosą. W worku, w trumnie, w czymkolwiek. Fakt faktem, że nie będę żył. A ty martwisz się moją przedwczesną śmiercią. Masz oczy, sam widzisz, że długo nie pociągnę. Kilkanaście minut na dworze mnie nie zabije. Zabije mnie rak płuc. Powoli i systematycznie odbiera mi jakąś część mnie. Nie zostało już wiele. Kwestia kilku dni, kiedy serce przestanie mi bić, a płuca napełnią się płynem, który utopi mnie od wewnątrz. Wiec błagam, daj mi kilkanaście minut radości nie czepiając się, jak bardzo mam przechlapane.
Obydwaj ucichli. Roderich wstał ze szpitalnego łóżka, odwracając się do albinosa plecami. Gilbert pomyślał, że zaraz się z nim pożegna i wyjdzie zostawiając go. I takim sposobem ostatnia szansa na wyjście pryśnie niczym mydlana bańka. A przecież on naprawdę nie chciał tak wiele.
- Ludwig mnie zabije gołymi rękoma jak się o tym dowie – westchnął Roderich. Kucnął i począł wyjmować ubrania z szafki. Nie był pewny, czy dobrze robi, ale Gilbert miał rację. Może podczas tych kilkunastu minut na dworze albinosowi nic złego się nie przytrafi i brunet nie będzie musiał obwiniać się do końca życia, że to przez niego i łatwość z jaką ulegał osobom potrzebującym.
- Nie dowie się. Ja mu nie powiem. – w chwili, kiedy usłyszał ostatnie zdanie od Rodericha podniósł głowę i przez moment nie wiedział co powiedzieć. Jeszcze minutę temu dałby sobie rękę uciąć, że Edelestein się na to nie zgodzi. – Dziękuję.
- Podziękujesz mi jak wrócisz do swojej sali, jeśli oczywiście nic ci się nie stanie – podał ubrania chłopakowi. Popatrzył na niego chwilę i stwierdził, że powinien dać sobie radę sam przy założeniu spodni i bluzki. Co najwyżej pomoże mu z kurtką i butami. – Pójdę po wózek, bo nawet nie ma mowy, żebyś wyszedł na własnych nogach. I nie dlatego, że nie możesz, tylko dlatego, żeby nic ci się nie stało, bo twój brat naprawdę mnie zabije.
Wyszedł z sali w poszukiwaniu wózka inwalidzkiego, a Gilbert w tym czasie ubierał się najszybciej, jak tylko mógł. Miał z tym pewne problemy, co bardzo go frustrowało, ale tak, czy siak musiał sobie poradzić. Gdy Roderich wrócił do sali, był już prawie gotowy. Siłował się z założeniem kurtki, a buty zostawił nie zawiązane. Brunet pomógł mu z tym, jak i z przeniesieniem się ze szpitalnego łóżka na wózek. Sprawdził jeszcze, czy albinos odpowiednio się pozapinał, co spotkało się z wyrazami niezadowolenia i nieco gniewnym spojrzeniem, ale nawet się tym nie przejął. Bądź, co bądź to on ponosi przez te kilkanaście minut odpowiedzialność za właściciela czerwonych oczu.
Po dwóch, czy trzech minutach byli już na zewnątrz. Gdy tylko przekroczyli szpitalny próg Gilbert uśmiechnął się szeroko i nabrał wiosennego powietrza w płuca. Oczy zaszły mu lekką mgłą, kiedy rozglądał się dookoła niczym małe dziecko, które jest w jakimś ciekawym miejscu po raz pierwszy. Od tak dawna nie czuł tego przyjemnego zapachu powietrza, od tak dawna słońce nie szczypało go przyjemnie po dłoniach. Zaśmiał się, gdy wiatr zawiał mocniej układając po swojemu włosy albinosa. Gdyby jeszcze siły do niego wróciły mógłby się przebiec, albo chociaż przejść, byleby rozprostował kości.
Niby znał taki obrazek świata, przecież przeżył trochę wiosen, ale teraz było jakoś tak inaczej… Tak jakby odkrywał na nowo najprostsze rzeczy, jakby znowu uczył się chodzić, czy mówić. Właśnie tak się czuł. Nie raz i nie dwa przywoływał w swojej pamięci uczucie wiatru we włosach, ciepła słonecznych promyków na skórze, ale po tylu miesiącach, kiedy znów mógł to poczuć miał wrażenie, że jest to bardziej wyraziste, że doznanie jest większe niż kiedyś było. Może dlatego, że kiedyś nie zwracał uwagi na takie drobne przyjemności jakim był lekki, wiosenny deszczyk, albo dobra pogoda. Może też dlatego, że wiedza, iż niedługo straci to wszystko i sposobność odczuwania tego wszystkiego wpoiła mu dodatkowe zmysły, aby ten ostatni raz mógł się porządnie nacieszyć chwilą spędzoną na dworze.
Roderich widząc jak bardzo zafascynowany jest albinos pchał go razem z wózkiem w ciszy poprzez alejkę. Może lekarze nie obrażą się aż nadto, jeśli pójdą na chwilę do parku za rogiem. Może Gilbertowi się tam nic nie stanie… Dopóki nie zatrzymał się w parku przy jednej z ławek milczał. Ustawił odpowiednio wózek i siadł na skraju ławki zerkając co chwila na szkarłatne tęczówki, które pochłaniały krajobraz. Odczekał jeszcze moment, dopóki Gilbert nie spojrzał na niego z uśmiechem.
- Pierwszy raz od bardzo dawna szczerze się uśmiecham – czerwone oczy jak na potwierdzenie rozbłysły bardziej. Z bruneta przeniosły się z powrotem na drzewa przybierające w coraz większą liczbę liści, w ptaki na ich konarach, które kwiliły wesoło, w kolorowe kwiatki, które przebijały gdzieniegdzie spośród traw. – Nawet nie wiesz jak bardzo się teraz cieszę. Wcześniej nawet bym nie pomyślał o tym, że wyjście na dwór może dać tyle radości.
- Powiedz mi, jeśli coś będzie się dziać. I nie licz na długą chwilę tej radości, wiesz, że muszę góra za pół godziny zawieźć cię z powrotem do szpitala. – brunet poprawił swoje okulary i westchnął. Sam rozejrzał się dokładnie po parku. – Przepraszam, że to tak brzmi, jakbym nie chciał, żebyś tutaj był, ale no… jakkolwiek dziwnie to zabrzmi, to martwię się.
- Martwisz się o kogoś, kto i tak umrze – Gilbert zerknął na okularnika – Dlaczego? Dlaczego w ogóle się o mnie martwisz? Dlaczego przy prawniku nazwałeś mnie przyjacielem? Przecież mnie nawet nie lubisz.
- Czy kiedykolwiek powiedziałem ci, że cię nie lubię? – albinos otworzył na moment usta, ale po chwili je zamknął zastanawiając się. – Owszem, narobiłeś mi trochę świństw i wkurzało mnie to, że Elizavieta wolała spędzać czas z tobą, a nie ze mną, ale nie przypominam sobie, żebym powiedział ci, że cię nie lubię.
- Do czego zmierzasz?
- Nigdy nawet nie nazwałem cię wrogiem – brunet spojrzał gdzieś w dal i uśmiechnął się lekko. – Dużo rzeczy w tobie mnie irytuje, za wiele powinieneś dostać po twarzy, ale w sumie to nawet cię lubię.
- Mówisz tak, bo jestem chory – prychnął cicho albinos.
- Nie mam w zwyczaju kłamać.
- No, ale przecież… Przecież ja byłem i jestem dla ciebie okropny.
- Ja dla ciebie też – obydwaj usłyszeli cichy śmiech, który po chwili Roderich zdusił w sobie. – Zdarzało mi się myśleć nad naszą sytuacją i bardzo często dochodziłem do wniosku, że gdyby nie Elizavieta, to moglibyśmy zostać prawdziwymi przyjaciółmi. Każda nasza sprzeczka, a przynajmniej ich znaczna większość brały się z tego, że obaj ją kochamy. Może gdyby jej nie było, co oczywiście jest dla mnie jeszcze gorsze niż nasze ciągłe walki o nią, to moglibyśmy wychodzić razem na piwo i nie miałbyś tria, tylko kwartet.
Gilbert zaśmiał się przez chwilę.
- Nie wierzę, że to mówię, ale gadasz z sensem – znowu zerknął na okularnika i na fioletowe oczy, które chował za szklaną ścianką. – Wszystko przez jedną babę.
- Preferuję określenie kobietę – właśnie te fioletowe tęczówki odkręciły się i popatrzyły na albinosa z uśmiechem.
- Wiesz, mogłoby być całkiem fajnie we czworo – Gilbert zamknął oczy, pozwalając tym samym słońcu na ogrzanie jego powiek.
- Może nie mieliby mnie wtedy za takiego sztywniaka – westchnął cicho. – Mogę teraz usłyszeć odpowiedzi na moje pytania?
- Musisz mi je najpierw zadać, ale tak, możesz.
- Dlaczego mnie prosisz o pomoc?
- Widzisz, może to zabrzmi dziwnie, ale w sumie to nawet cię lubię – obydwaj uśmiechnęli się. Jeszcze chwilę temu te słowa wypowiedział Roderich. – Pomimo tego jakich przykrości cię nabawiłem uważam, że jesteś rozsądny i zorganizowany. Poza tym nie mógłbym poprosić przyjaciół, a tym bardziej Luda. Mnie nie będzie po śmierci nic obchodzić, ale po nich ta sytuacja nie spłynie jak po kaczce. Może nie zawsze ich doceniałem, ale wiem, że załamią się na jakiś czas, zwłaszcza mój brat, o czym wspominałem. Nie daliby rady tego wszystkiego ogarnąć.
Brunet przytaknął głową. Spojrzał na dzieci, które ganiały się w dalszej części parku. Może okoliczności nie były zbyt przyjemne, ale docenia to, co przed chwilą powiedział mu albinos. Zawsze myślał, że mniej go szanuje i ma nieco gorsze zdanie, ale jak widać mylił się.
- Wiem, że rozmawialiśmy o tym za pierwszym razem, ale… Nie powiedziałeś Ludwigowi. Poniekąd wytłumaczyłeś mi dlaczego. Ale dlaczego nie powiedziałeś przyjaciołom? – odwrócił głowę, żeby spojrzeć na chłopaka. – Nie chciałbyś, żeby teraz oni tu z tobą siedzieli i umilali ci ostatnie dni życia?
- To nie jest życie – proste stwierdzenie padło z ust chorego. Te cztery słowa aż świdrowały mózg, brzmiały tak… boleśnie. – Od kilkunastu miesięcy to nie jest życie, nawet tego nie przypomina.
- Teoretycznie rzecz biorąc twoje serce nadal bije, oddychasz, mówisz, słyszysz i czujesz, więc to jest życie. Twoje życie.
- Teoria mija się z praktyką – albinos westchnął głośno i zaczął kaszleć, co zaalarmowało Rodericha. Po chwili Gilbert przestał i spędził następne kilka minut na uspokajaniu i zapewnianiu bruneta, że to normalne i nie dzieje się nic specjalnie niepokojącego. Po prostu tak ma. – To nie jest życie, Roderich.
- Może mi to co nieco wyjaśnisz?
- Otóż… Cierpię. Wiem, że za pewne rzeczy wręcz powinienem oberwać i powinno mnie boleć bardziej, niźli boli teraz, ale to istna agonia. Jestem świadomy, co dzieje się z moim ciałem i co się z nim niedługo stanie. Na dodatek choroba mnie upokarza, jak tylko potrafi. Umie zaatakować tak, żeby najbardziej bolało, fizycznie i psychicznie.
- Mówiłem ci wcześniej, że choroba nie jest upokorzeniem – brunet westchnął cicho.
- Czy miałeś kiedyś zaawansowanego raka płuc z przerzutami i wyrok kilku miesięcy życia? – czerwone oczy spojrzały z lekkim poirytowaniem na osobę obok. Te drugie, fioletowe zerknęły niepewnie na chłopaka i zaprzeczyły swoim spojrzeniem. – No właśnie, nie każdego to spotyka. Nie zrozumiesz jak to jest i obyś nie musiał tego rozumieć. Musisz uwierzyć mi na słowo, że to jest upokarzające. Kiedy chorujesz na coś takiego wszystko jest inne, zauważasz więcej litości i kiedy słabniesz z każdym kolejnym dniem, to wszystko się nasila, jakby chciało cię jeszcze szybciej zmiażdżyć.
- Ale co takiego konkretnie upokarzającego jest w tym, że akurat tobie przytrafiła się ta choroba?
- Są dni, kiedy nie mogę sięgnąć ręką po szklankę wody i muszę prosić kogokolwiek o pomoc, tylko dlatego, że akurat wtedy moje usta spierzchły. – tym razem o albinos westchnął i spuścił głowę. – Czasami wolałbym, żeby wszyscy się odwrócili i przestali na mnie patrzeć, bo nawet po mojej głupiej mordzie widać, jak bardzo się zmieniłem, jak dużo zabiera ze mnie rak. Bo gdy ktoś patrzy, to ja widzę tą litość i ten żal w oczach. Za każdym razem.
- Prze-przepraszam – odezwał się cicho Roderich po tych słowach. Sam zrozumiał, że on też tak na początku popatrzył na chłopaka. Nie mógł tego skontrolować, czy uniknąć, bo po prostu taki był, ale nie zdawał sobie wtedy sprawy, że jedno spojrzenie może po pierwsze tyle powiedzieć, a po drugie tak dotknąć chorą osobę.
- Nie winię cię, tego nie da się powstrzymać – Gilbert obrócił głowę i postarał się uśmiechnąć lekko do kolegi. – Ale tak, czy siak to w jakiś sposób boli i chciałbym, żeby wreszcie się skończyło.
- Chcesz… chcesz umrzeć?
- I tak i nie.
Pytające spojrzenie Rodericha ciągle tkwiło w twarzy Gilberta.
- Obawiam się, że nie rozumiem… Jak można chcieć śmierci jednocześnie jej nie chcąc?
- Dziwne, nie? – albinos zapatrzył się na kilka młodych osób, które przechadzały się po parku, śmiejąc i rozmawiając głośno. – Nie chcę umierać. Świat jest piękny, tyle w nim jest… Można się rozwijać, badać przeróżne sprawy, odnajdywać siebie. Co ciekawe dopiero teraz doceniam to, co kiedyś miałem. Jeszcze tylu rzeczy nie próbowałem, nie byłem w tylu magicznych miejscach, nie spotkałem kolejnych wspaniałych osób… Nie chcę umierać, przynajmniej nie teraz, bo chciałbym tego wszystkiego spróbować. Tyle pierwszych razy czeka na mnie, a ja nie mogę wykorzystać szansy, żeby ich dokonać, bo tej szansy już od dawna nie ma.
- Rozumiem. Ale wspomniałeś, że jest druga strona medalu.
- Bo jest. Chodzi o to, że ciągle jestem rozmiękczony po chemioterapii i wszystkich lekach, jakie biorę. Jestem ciągle zmęczony, choroba sprawia, że ciężej mi się oddycha, nawet myśli. Wiem, że nigdy nie będę żonaty, nie przybiegnie do mnie moje dziecko, nie pocałuję nikogo ciesząc się dotykiem tej drugiej osoby. Nie dokonam tego, co chciałbym osiągnąć.
Westchnął głośno. Spuścił głowę na moment. Po chwili podniósł ją i otworzył usta chcąc coś powiedzieć, ale zaniechał tego na moment. Skupił się, dobierając do siebie odpowiednie słowa w głowie, niczym elementy układanki dla dziecka. W tym samym czasie oczy zaszły mu niewielką mgłą, którą Roderich zauważył od razu, ale wolał nie mówić, że tak się stało. Po prostu patrzył na niego i czekał, aż ten wydusi z siebie jeszcze kilka zdań.
- Odliczam dni do mojego odejścia. Mam już dość, Roderich. Mam po dziurki w nosie bólu, cierpienia, leków i meczących badań. Przecież i tak mi one nie pomogą, nie ma na to nawet najmniejszego cienia szansy. Z każdym kolejnym dniem, kiedy przychodzi do mnie brat, albo przyjaciele dochodzi do momentu, w którym się żegnamy. A ja od dłuższego czasu mam nadzieję, że to będzie ostatnie pożegnanie, że następnego dnia zastaną puste łóżko i lekarza z wyjaśnieniami. Nie mogę już dłużej, nie wytrzymuję. Nawet jak dla mnie, dla wspaniałego mnie, który miał zawsze mnóstwo siły, to, co teraz się dzieje ze mną i wkoło mnie to dużo za dużo. Nawet moja psychika ma swoje granice.
Nawet nie zauważył, kiedy po policzkach popłynęły mu pierwsze łzy. Nie kłopotał się jednak z ich wycieraniem, kiedy poczuł, że spływają w dół.
- Dzień w dzień udaję, że nie jest tak źle, a jest coraz gorzej. Dzień w dzień znoszę to wszystko, ale chciałbym już przestać i mieć spokój. Wiem, że moja śmierć nie przysporzy korzyści bliskim, ale nie będą musieli mnie wtedy oglądać i patrzeć, jak bardzo się pogrążam. Nie chcę męczyć już siebie i innych, dlatego odliczam do końca własnego życia, bo to po prostu nie jest życie.
Dopiero teraz Gilbert wytarł łzy. Pociągnął nosem kilka razy i zaśmiał się na moment. Roderich spojrzał na niego pytająco, ale albinos nie odpowiedział od razu. Odczekał chwilę, pozwalając sobie na zaciągnięcie się świeżym powietrzem. Uśmiechał się smutno, a potem łzy na nowo wypłynęły z jego oczu.
- Wiesz, co jest w tym wszystkim najtrudniejsze? – okularnik zaprzeczył kręcąc głową. Skąd miałby wiedzieć, jeśli nie jest na miejscu chorego. – Najtrudniejszą częścią tego wszystkiego jest zostawienie tylu ludzi, których się kocha. Sama śmierć… no cóż, boję się jej, ale nie jest dla mnie najgorszym etapem. I tak tkwię w ciągłej agonii, o ile gorzej może być, kiedy będę brał ostatni oddech?
Obydwaj zamilkli, albowiem żaden z nich nie znał odpowiedzi na ostatnie pytanie. Miał je poznać tylko Gilbert, ale wiedział, że nie będzie mógł się tą wiedzą z kimkolwiek podzielić. Pogodził się z tym, choć bał się tego, jak mało czego na świecie.
Tymczasem zerwał się mocniejszy wiatr i ciemniejsze chmury zaczęły zajmować połać błękitnego nieba. Zapowiadało się na pierwszą wiosenną burzę. Może deszcz nie lunie od razu, ale z pewnością w nocy będzie starał się roztopić całe miasto.
Brunet wstał z ławki i zapiął szczelniej swój płaszczyk. Popatrzył na Gilberta dając mu do zrozumienia, że muszą powoli wracać do szpitala. Chory przytaknął głową i westchnął, jeszcze bardziej rozglądając się po parku, jakby chciał na te kilka ostatnich dni zapamiętać, jak wygląda świat na wiosnę. Miło się zaskoczył, kiedy Roderich zamiast do szpitala przeszedł pchając wózek z Gilbertem wzdłuż całego parku, dając mu jeszcze kilka minut radości na dworze.
Nie rozmawiali, nie mieli już o czym. Edelestein usłyszał odpowiedź na swoje pytanie i był z niej zadowolony. Cisza pomiędzy nimi nie była krępująca, w jakiś sposób obaj jej potrzebowali.
Po kilku minutach wrócili do budynku, gdzie Roderich pomógł albinosowi przebrać się w szpitalne ubrania. Sam zabrał swoją torbę i skierował się do wyjścia z sali. Odwrócił się jednak na moment i spojrzał na chłopaka, który pogrążył się w wyglądaniu z łóżka przez małe okienko na miejsca, w których przed chwilą jeszcze byli.
- Hej, Gilbert… - poczekał aż szkarłatne tęczówki podchwycą jego wzrok. – Dziękuję za wszystko, co mi powiedziałeś przez te kilka dni, zwłaszcza dzisiaj.
- Ja tobie też dziękuję… - odpowiedział mu uśmiech. – Za wszystko co dla mnie zrobiłeś przez te kilka dni, zwłaszcza dziś.
Zaśmiali się na moment. Po chwili brunet pożegnał się i wyszedł zostawiając albinosa zupełnie samego. Ten od razu przekręcił głowę w stronę okna i wbił swój wzrok w szybę. Jak bardzo odległy wydawał mu się dzisiejszy spacer, choć było to kilka minut temu. Poczuł, że łzy znów wydostały się spod jego powiek. Dopiero teraz do niego dotarło, że to był naprawdę ostatni raz, kiedy mógł posiedzieć na dworze. To był ostatni raz, kiedy poczuł coś przyjemnego.
Już niedługo nie będzie niczego czuł.

Szpital. Sala numer 372.
Kilka osób siedzących, bądź też stojących w środku i ta najważniejsza leżąca na łóżku z lekkim uśmiechem na twarzy, który wyraża błogi spokój.
Cisza.
Przerywa ją tylko branie większego oddechu przez jedną z osób i odgłos wycierania nosa w chusteczkę. Nie ma już dźwięku maszyn, nie ma już kroplówek, leków i niczyjego głosu. Są tylko oddechy, chusteczki i szloch.
Wszystkie osoby patrzą na postać na łóżku. Ta nie porusza się, nic nie mówi, nie odpowiada im wzrokiem, czy uśmiechem. Nie oddycha…
Łzy płyną każdemu po twarzy, choć niektórzy mogą sobie nie zdawać z tego sprawy. Ale wszyscy płaczą. Nie mogą nic innego zrobić oprócz płaczu i wpatrywania się w martwe ciało, które zapewne zaraz zabiorą do szpitalnej kostnicy.
W pomieszczaniu są tylko dwie osoby, które wiedziały, że to się tak skończy. Jedna z nich niedawno skonała, a druga siedzi między wysokim blondynem, a niską i drobną szatynką. I właśnie ta osoba nie zdaje sobie sprawy, że płacze, świdrując twarz zmarłego swoimi fioletowymi tęczówkami, zastanawiając się jednocześnie, dlaczego uśmiech nie znikł z twarzy Gilberta, kiedy umierał w agonii.
Brat zmarłego siedzi ze spuszczoną głową wpatrując się w kawałek papieru, który trzyma w dłoni. Wcześniej wycierał łzy, ale teraz nie ma na to siły, nie obchodzi go nawet, co pomyślą sobie o nim inni. Ma prawo płakać, ma prawo krzyczeć i wydzierać się z rozpaczy. Ma do tego prawo, ale nawet na to nie ma siły. Patrzy się więc w kawałek strony wyrwanej z jakiegoś zeszytu i pozwala łzom spadać na krzywe litery, które zaczynają się nieco rozmazywać pod wpływem słonych kropli.
Po głowie chodzi mu tylko jedno pytanie: dlaczego? Dlaczego wcześniej mu o tym wszystkim nie powiedział?
Na kartce jest odpowiedź, ale ani trochę go nie satysfakcjonuje.

Przepraszam, Ludwig. Powiedziałbym Ci o wszystkim wcześniej, ale to nie miałoby sensu, nie chciałem sprawiać jeszcze większego kłopotu. Nie jestem samolubny, ale wolałem umrzeć sam, bez Twojego spojrzenia na sobie, bez Twoich łez. Przepraszam za to.
Wiesz co? Najtrudniejsze w tym wszystkim jest to, że muszę zostawić Ciebie samego. I zostawić resztę ludzi, którym na mnie zależy. Ale musiałem to zrobić i musiałem to tak zrobić. Nie chciałem jeszcze bardziej niszczyć Wam życia.
Moje życie po prostu nie było od kilkunastu miesięcy życiem.


______________________________
Nie mam pojęcia, co chciałam osiągnąć pisząc tego shota. Ale go napisałam, jest dziwny, nie jestem z niego jakoś tak super zadowolona, ale przynajmniej go skończyłam, co było dla mnie nie lada wyczynem, bo mi się nic nie chce ostatnimi czasy.
Nie pogardzę komentarzem, tutaj, czy na tt, czy gdziekolwiek. Wszystko mi jedno, ale chociaż ze dwa zdania, czy się podobało, czy nie byłyby całkowicie na miejscu.
Zainspirowane piosenką My Chemical Romance, "Cancer".

:)