Szpital.
Jeden
z tych obskurnych budynków, gdzie elewacja odpada po kawałku dzień w dzień.
Gołym okiem wdać, że przydałaby się tutaj renowacja, ale przecież to nie ładny
budynek leczy pacjentów, tylko medykamenty i wyspecjalizowany personel. Między
innymi właśnie dlatego nikogo nie obchodzi jak budynek wygląda z zewnątrz.
Przecież lepiej jest wydać niebanalną kwotę pieniędzy na leki, niźli na wygląd
szpitala. Dlatego też nikt nie przejmuje się tym, że okna ustawione w równe
szereg na kilku piętrach wyglądają jakby zaraz miały wypaść z ram. Przeciętna
osoba przechodząca obok owej lecznicy na pewno nie zorientowałaby się, jakie
przeznaczenie posiada dopóki, dopóty nie zauważyłaby wielkiego napisu
‘SZPITAL’. Przy odrobinie wyobraźni można by było powiedzieć, że jeszcze
tydzień, dwa, lub może miesiąc i budynek obrośnie w zielonkawe glony oraz inną
roślinność, dając wrażenie opuszczonego i może nawet nawiedzonego.
Wrażenie
to psuły wielkie, oszklone drzwi wejściowe. Ukazując biało morelowe ściany i
korytarz prowadzący do recepcji, a potem w głąb szpitalnych korytarzy, które
ciągną się przez te wszystkie piętra. Ściany pokrywały – oprócz farby
oczywiście – połacie plakatów informujących o różnorakich chorobach, których i
tak zazwyczaj nikt nie czyta. Chyba, że ktoś jest aż nadto znudzony, albo czeka
na kogoś i nie ma na czym zawiesić oczu.
Konkretny
oddział, onkologia.
Zapach
leków, bólu, cierpienia i wydawałoby się, że niekończącej się agonii panoszy
się po korytarzach. Ale jest tu jeszcze gorszy zapach – śmierci. Zapach krańca
człowieczeństwa, końca fizycznego istnienia każdej istoty ludzkiej, czegoś,
czego nikt nie da rady ominąć. Zapach nieuniknionego pożegnania się ze światem
doczesnym, wyzbycia się wszystkich uczuć, wszystkich preferencji, talentów,
wad, zalet, cech, doświadczenia. Zapach wyzbycia się dosłownie wszystkiego,
czego człowiek może się wyzbyć. Kiedy tutaj ktoś umiera, czuje się też, że dana
osoba wyzbywa się z siebie bólu, wszelakich trosk, ale co się z nimi potem
dzieje… Bóg jeden raczy wiedzieć. A najgorsze w tym wszystkim jest to, że owych
zapachów nie da się wyeliminować, przeoczyć. Nie da się ich zdezynfekować.
Zagęszczają one powietrze, sprawiając, że jest o wiele cięższe niż powinno być.
Choćby nie wiadomo jak się do tego zabrać, choćby użyło się najlepszych środków
czyszczących, po prostu nie da się go pozbyć. Ten zapach będzie tutaj wiecznie.
Będzie trwać dopóki ten szpital i ten konkretny oddział będzie istniał. Dopóki
nie odejdzie stąd ostatnia osoba: żywa, bądź martwa.
Sala
numer 372.
Przyjemna
dla oka zieleń oblega wszystkie cztery ściany, komponując się z jasnymi
płytkami na podłodze. Na środku pomieszczenia stoi łóżko. Nie jest ono zbyt
duże, ani imponujące. Biała pościel, zielonkawy koc, prostokątna, spłowiała
poduszka, zapewnie miała niejednego ‘właściciela’. Wkoło posłania poustawiany
jest specjalistyczny sprzęt medyczny, który ma za zadanie monitorować bicie
serca i utrzymywać chorego przy życiu, kontrolując zmiany jakie zachodzą w
jego, czy jej organizmie. Po lewo od łóżka jest okno. Z tej perspektywy wygląda
znacznie lepiej niż z zewnątrz. Czyste, białe, lekko uchylone, żeby do pokoju
wpływało rześkie, zdrowie i wiosenne powietrze. Na karniszu wisi zwiewna
firanka. Jakby próbowała odwieźć osobę z sali od złych myśli przy pomocy
swojego falowania od powietrza. Przez okno do sali wpadają ciepłe promienie
słońca, które w jakiś sposób mogą dodawać otuchy. Ogrzewają całe pomieszczenie,
sprawiając wrażenie, jakby wiosna nie tylko spowiła świat na zewnątrz, ale i
owy pokój.
Właśnie
w tej sali leży chłopak. Chudy, zmizerniały, z zapadniętą twarzą. Przekręcony
na bok spogląda tęsknie w okno. Ach, ileż by dał, żeby wyjść na dwór, tak dawno
tam nie był… Ile by dał za kilkanaście minut choćby tu, na szpitalnej ławce
przed budynkiem. Chciałby znów poczuć wiatr smagający każdy kosmyk jego włosów.
Albo dotknąć trawy, choćby jednego, małego źdźbła! Zaciągnąć się mocno tlenem,
wypełniając nim swoje płuca aż po brzegi. Przebiec się po lasach, łąkach,
polach, miastach, wsiach… Złapać kogoś za rękę i wspólnie cieszyć się z
dobrodziejstw, jakie daje świat. Ile by dał, żeby teraz wyrwać się z tego
pokoju, z tego szpitala, z własnego ciała… Przemierzyć świat wzdłuż i wszerz,
jak niegdyś. Ile by teraz mógł za to ofiarować. Żeby chociaż jeszcze ten jeden
raz… Ostatni… Nic więcej już by nie chciał, o nic więcej nie prosił, tylko ten
jeden raz… Ile by mógł poświęcić, żeby teraz móc przez chwilę…
…żyć…
Westchnął
cicho i odwrócił głowę od okna.
Spojrzał
na zegarek, który wisiał na przeciwko łóżka. Jeszcze kilkanaście minut i
codzienna pętla wydarzeń znowu się zacznie. Kolejny dzień wyglądający jak wiele
innych, kiedy to musi udawać, ignorować ból, uśmiechać się, chociaż do śmiechu
nie jest mu wcale. Kolejny dzień zapewniania, że przecież nie jest tak źle, jak
wszyscy mówią, że ta cała troska, wszelakie obawy i ciągły strach przed tym, że wchodząc do tej sali następnym
razem zastanie się puste łóżko jest wyssany z palca. Kolejny dzień starych
kłamstw, w które już nikt od dawna nie wierzy. Trudno oszukać kogoś faktami,
które wcale nimi nie są. Trudno przekonać kogokolwiek, że jest inaczej, skoro
nic na to nie wskazuje. A najtrudniej jest oszukać siebie samego, jeśli jest
się doskonale świadomym tego, co na nas czeka.
Znów
westchnienie. On ma tego dość, serdecznie dość. Boi się. Ale przecież nie powie
tego na głos. Jak wyglądałby w oczach ważnych dla siebie osób? Byłby tchórzem,
nic nie wartym śmieciem, który wiele przeszedł, ma pokaźny bagaż doświadczenia,
wie co kieruje tym światem, a mimo to tak panicznie się boi. Przecież nie
powinien, nie może… Dlatego właśnie będzie udawał do samego końca. Dopóki tylko
będzie mógł, dokąd starczy mu sił.
Ta, jasne, siły…
Przecież
od dawna nie ma ich przy nim. Opuściły go jakiś czas temu, a teraz… teraz stał
się wrakiem człowieka. Ale mimo wszystko miał je. Pamięta czas, kiedy go
przepełniały. Wtedy jeszcze tak bardzo chciał to wszystko zmienić, miał
nadzieję na to, że będzie lepiej, że przezwycięży to, że da radę. Wtedy jeszcze
nie musiał dzień w dzień kłamać, bo wierzył, że wszystko ma szansę się
wyprostować.
A
potem wszystko runęło.
Dwie
rozmowy odmieniły całe jego życie, całe jego dotychczasowe nastawienie. Mimo,
że nie usłyszał za wiele w obu przypadkach, to załamał się. Na początku żył
według swoich praw, zrobiło się gorzej, niepokojące objawy przejęły władzę nad
jego organizmem, więc przyszedł na badania. ‘Rak wielkokomórkowy płuc, trzecie
stadium, maksymalnie 30% szans na przeżycie jeszcze kolejnych 5 lat’. To był
moment, kiedy serce przestało mu bić, sam nie wiedział na jak długo. Ale
trzydzieści procent to zawsze coś, prawda? Więc wziął się w garść. Masy badań,
testów, kilogramy połkniętych tabletek, mnóstwo czasu spędzonego w szpitalu na
radiacji i dodatkowej chemioterapii. Ale miało być dobrze, był cień szansy,
mógł wydobrzeć na tyle, aby guz mógł być usunięty operacyjnie, a potem
czekałaby go długa droga rehabilitacyjna, ale wyszedłby z tego cało. Żyłby
dalej. Obiecali mu to. On sam sobie obiecał, że da radę. Starał się, cholernie
się starał, walczył zaciekle, a potem… Potem kolejna rozmowa i słowa: ‘Przykro
mi, niestety nie udało się mimo szczerych chęci. Ma pan czwarte stadium, guz
dał przerzuty regionalne na węzły chłonne i przerzuty do mózgu oraz wątroby’.
To
był wyrok, a jeśli nim nie był, to przynajmniej tak to brzmiało. Wyrok, który
miał urwać mu życie, albowiem z pięciu lat został mu niecały rok. W momencie,
kiedy słyszał te słowa, czuł się jak najpodlejszy i najgorszy kryminalista
całego świata. Jak jakiś najgorszy śmieć. Co miało mu przyjść po całej
chemioterapii i leczeniu dodatkowym? Przecież za rok o tej porze będzie martwy,
bo tak zadecydował o jego losie guz na jego płucach, który rozsiewał się teraz
i zaczynał panoszyć w całym jego organizmie. A z tego roku zostawało coraz mnie,
bowiem guz dawał przerzuty szybciej niż się spodziewano.
Pół
roku.
Cztery
miesiące.
Trzy
miesiące.
Dwa
miesiące.
Półtora
miesiąca.
W
końcu został jeden miesiąc.
A
potem połowa. Pieprzone dwa tygodnie życia.
Czternaście
dni…
Jakby
nie dość mu było już znoszenia wszelakiego bólu. Jakby nie dość mu było całej
agonii, jaka włada nim każdego dnia. I nie wypuści go ze swoich objęć, aż do
ostatniego dnia, dopóki nie zaśnie snem wieczystym. Dopóki jego serce nie
przestanie bić, mózg zapomni jak funkcjonować i wyłączy się, obumierając krok
po kroku.
Coraz
trudniej mu było się poruszać. Kasłał krwią, nie miał apetytu, ból brzucha ani
na chwilę nie ustępował. Miał wrażenie, że na przemian coś ostrego kłuje go raz
po raz w wątrobę, a zaraz potem ściska ją, jakby chciał, żeby zaraz pękła.
Skręcał się wtedy z bólu, bo nic innego nie mógł zrobić. A to nie było
wszystko, jego agonia osiągała znacznie wyższe noty. Wydawało mu się czasem, że
gorączka, która potrafiła nie ustępować po kilka, a nawet kilkanaście dni spali
go żywcem. Jakby ktoś wpędzał go w sam środek ogromnego pożaru. Jakby ktoś
wsadzał mu głowę w ognisko, a potem wpychał go tam całego. Każde, nawet
najlżejsze uderzenie się o krawędź łóżka, czy o cokolwiek innego mogło złamać
mu rękę, czy nogę. Jego kości były słabe, choroba i leki wypłukiwały z niego
powoli wapno i inne składniki, które niegdyś sprawiały, że jego układ
szkieletowy był tak twardy i wytrzymały. A ból przy złamaniu był tak ogromny…
Niedawno zdjęli mu gips z lewej ręki, bo niechcąco uderzył o stolik, kiedy
sięgał po książkę. Może ból byłby mniejszy, gdyby nie był aż tak osłabiony.
Nie, gdyby nie był osłabiony w takim stopniu jak teraz, nie czułby takiego
bólu, nie łamałby sobie z taką łatwością kości.
Chemioterapia
rzekomo umniejszała wszystkie objawy, sprawiała, że nie czuł wszystkiego aż tak
bardzo, ale jeśli to nie było maksimum tego, co może zrobić mu rak płuc…
Cieszył się, że chociaż mógł mieć chemioterapię i nawet w najmniejszy sposób
zmniejszyć swoje cierpienie. Przez nie jeszcze bardziej się bał. I jeszcze
bardziej żal było mu odchodzić z tego świata. Pogodził się z tym, że nie będzie
go na tym świecie za jakiś czas, ale to nie zmieniło faktu, że cholernie bał
się odchodzić. Nie chciał. Nie teraz. Jest jeszcze młody, powinien szaleć i nie
przejmować się swoim zdrowiem. To nie on powinien leżeć teraz tutaj i
zastanawiać się wlepiając wzrok w zegarek, czy w ogóle dożyje jutra. To nie
powinien być on, więc dlaczego…
Dlaczego
akurat jego to dopadło?
Płakał,
gdy był sam i gdy miał jeszcze na to siły. Płakał, bo to nie było sprawiedliwe,
że on musiał tutaj leżeć. Owszem, nie był święty i miał na sowim sumieniu kilka
takich rzeczy, których szczerze żałował, ale tak czy siak nie powinien tutaj
teraz leżeć. Dlaczego akurat on..? Czy życie musi być aż taką wielką ironią?
Zastanawiał
się nad tym już wiele razy. Myślał nad tym, czym jest ból, cierpienie…
Zastanawiał się, jak będzie wyglądać jego własna śmierć. Bo przecież ludzie się
jej boją, on zresztą też. Przecież jest człowiekiem i nic co ludzkie nie jest
mu obce. Więc tak jak większość ludzi na świecie próbuje wyobrazić sobie jak to
wygląda. Sama śmierć jest postrzegana jako coś złego, negatywnego, jako coś, co
budzi strach. Przecież to przerwanie życia. I choć jest to nieuniknione i
każdego dopadnie wcześniej, czy później, to strach rozlewa się po całym jego
ciele, gdy tylko o niej myśli.
Tylko…
dlaczego on się jej boi?
Przecież
nie wie, co jest po drugiej stronie, jak wygląda tamten świat i czy w ogóle on
istnieje. Z jednej strony to jest fascynujące, bo chyba każdy chciałby odkryć
coś, czego nikt jeszcze nie odkrył, ale z drugiej… Co pozostaje z takiej
wiedzy, kiedy nie da się zawrócić i opowiedzieć o tym ludzkości. Chyba
świadomość braku powrotu tak bardzo paraliżuje go strachem. I jeszcze to, że potem
już nigdy więcej nie będzie mógł zobaczyć ludzi, których kocha. Będzie musiał
ich zostawić, a przecież nie chce. Bo gdy odejdzie oni będą cierpieć. Przez
niego, przez to, że jego serce przestało już bić, że mózg obumarł, że jakaś
głupia choroba nie pozwoliła mu normalnie funkcjonować, niszcząc jego organizm
i doprowadzając do zgonu. A przecież… przecież mógł ją pokonać. A teraz nie
może już nic zrobić, co chociaż odrobinę by pomogło jemu, ale przede wszystkim,
co pomogłoby jego bliskim.
Cóż,
śmierci nie da się zatrzymać. To więcej niż pewne. Ale, czy jego własna śmierć
musi nadchodzić takimi wielkimi krokami? To niesprawiedliwe, że mając tak
niewiele lat będzie musiał zasnąć na wieki. Jeszcze tyle rzeczy czeka na niego
w życiu, jeszcze tak dużo mógłby zrobić, gdyby nie choroba. I znów po głowie
chodzi mu jedno pytanie. Dlaczego..?
A
jeśli musi już umierać, czy nie mógłby zrobić tego tak, aby nie czuć było tego
bólu? Co z tego, że ma leki, co z tego, że faszerują go wszystkim, co ma
uśmierzyć ból, skoro tak się nie dzieje. Co mu po tych wszystkich pastylkach,
które tylko niszczą mu kolejne narządy. A niszcząc je, wprawiają go w jeszcze
większy ból. Chociaż to może być coś znacznie większego niż ból.
Czuł
jak z dnia na dzień to wszystko coraz bardziej go pochłania. Choroba przypiera
go do muru od dłuższego czasu. A mur ten jest żelazny, bez żadnej furty, bez
bramy, bez czegoś, co pomogłoby mu uciec, wygrać z niszczycielem swojego ciała.
Wiedział i czuł dokładnie jak dzień po dniu napiera na mur, miażdżąc powoli
siebie i swoje życie. Z każdym kolejnym oddechem czuł, jak pierwiastek jego
duszy i trwania na ziemi ulatnia się z niego, niczym dwutlenek węgla. Z każdym
kolejnym atakiem kaszlu widząc jak wypluwa z siebie krew, miał pewność, że
odporność nie jest już odpornością, nie broni go. Tkwi w nim, tylko dlatego, że
zawsze w nim była, a teraz jest już kompletnie nieprzydatna.
A
może… może choroba już dawno powinna go zmiażdżyć..? Miałby już święty spokój,
nie musiałby znosić codziennej dawki pozorów, agonii, upokorzenia, natłoku
myśli. Miałby już spokój od wszystkiego bez wyjątku.
Spojrzał
znów na zegarek. Miał wrażenie, że jego codzienny gość się spóźnia, ale mylił
się. Jeszcze kilka minut i dopiero się pojawi. A zdawało mu się, że tak bardzo
się zamyślił i nie zauważył obecności drugiego człowieka. Niestety jego
przemyślenia też zmniejszały się z dnia na dzień.
Po
upływie tych kilku minut, punktualnie o czternastej drzwi do sali otworzyły
się. Wysoki mężczyzna o solidnej budowie ciała wszedł do środka, cicho zamykając
za sobą drzwi. Swoją twarz z typowymi męskimi rysami i nieco kwadratowej
szczęce obrócił do chłopaka leżącego na łóżku. Przywdział dobrą minę do złej
gry, uśmiechając się lekko. Jednak był tak sztuczny i nieszczery, że mógł go
sobie darować. Ale nie chciał. On również musiał tworzyć pozory i starał się ze
wszystkich swoich sił, żeby podołać temu zadaniu.
-
Hej Gilbert – odezwał się wymuszonym wesołym głosem. – Jak leci? Nie umierasz
mi tu jeszcze?
-
Oj West, West… Spokojnie, przez jakiś czas jeszcze się mnie nie pozbędziesz. –
czerwona lampka zapiszczała w jego głowie. Kłamstwo. Prawda chowała się w
zapiskach doktora i jego głowie, nikt poza tą dwójką nie wiedział dokładnie ile
czasu mu zostało.
Gilbert
wyszczerzył się do brata, jak miał w zwyczaju zawsze to robić. Może i nie mógł
się poruszać tak swobodnie i łatwo jak kiedyś, ale na uśmiech starczało mu sił.
I dobrze, z uśmiechem łatwiej było wytworzyć sobie maskę przed bratem i przed
innymi.
-
Jestem spokojny – Ludwig przysunął metalowy stołek do łóżka pacjenta. Usiadł,
wsunął ręce do kieszonek swojej kurtki i popatrzył na brata. Za każdym razem
gdy to robił, starając się dostrzec, czy znowu zaszły w nim jakieś zmiany czuł,
jak coś kłuje go w okolicach serca. Przecież jeszcze jakiś czas temu albinos był
pełen życia, oczy ciągle mu się świeciły, a z twarzy nawet na chwilę nie
schodził mu uśmiech. Co prawda teraz też to robił, ale widać było, że się
zmuszał. I jego oczy… Szkarłatne tęczówki nie lśniły radością, lub szczęściem.
One tylko tam… były. Matowe, bez błysku, bez uwydatnionego koloru, bez… bez
życia.
-
To dobrze, bo na razie nie zapowiada się na to, żebym się w jakieś zaświaty
wybierał. – albinos spojrzał na brata, starając się swoim wzrokiem przekona go
do tego stwierdzenia. – Wybiorę się tam dopiero, gdy wytną mi to choróbsko i
zdążę się jeszcze wyszaleć. Spokojnie braciszku, wezmę cię ze sobą. Ileż można
siedzieć tylko przy tych wstrętnych papierzyskach…
Blondyn
uśmiechnął się lekko. Bardzo by chciał, żeby tak się stało. Gdyby miał tego stu
procentową pewność, to rzuciłby pracę w cholerę i czekał na ten moment. Ale
przecież widział, co się działo. Samo fakt, że lekarz na życzenie pacjenta nie
mówił mu wszystkiego było znakiem, że jest bardzo źle. Zresztą na własne oczy
mógł się przekonać, jak z dnia na dzień jest coraz gorzej. Ale mimo wszystko
Gilbert nigdy sam mu się nie przyznał, że jest z nim oraz gorzej.
-
Potrzebujesz czegoś? Picia? Albo jedzenia? – Ludwig spytał z bardzo wyraźną
troską w głosie.
-
Lud, wiesz, że ja w ogóle nie mam ostatnio apetytu… - westchnął cicho Gilbert.
-
Ale nawet z brakiem apetytu raz na jakiś czas jesteś chociaż minimalnie głodny
i czegoś potrzebujesz. Mogłem właśnie na taki moment trafić. – wzruszył tylko
ramionami.
-
Przecież wiem – kolejny uśmiech Gilberta, kolejny raz wymuszony. – Przyjdzie
tutaj ktoś jeszcze?
-
Z tego co mi wiadomo, to raczej wszyscy.
-
Wszyscy, czyli..?
-
No… - Ludwig zastanowił się chwilkę i zaczął wymieniać kolejno osoby. – Ja…
-
Twoją obecność zdążyłem już odnotować, braciszku. – wywrócił oczami albinos.
-
… Liz, Francis, Antonio, Alfred i Mathias. – uśmiechnął się i popatrzył na
brata, który tkwił w zamyśleniu, a po chwili odezwał się cicho.
-
A Roderich? Przyjdzie?
-
Umm… Muszę przyznać, że w ogóle zaskoczyłeś mnie prośbą, żebym do niego zadzwonił
i poprosił, żeby tutaj przyjechał. Dalej mnie to zastanawia. Ale powiedziałem
mu, też się nieźle zdziwił. – Ludwig uniósł lekko brwi starając się przypomnieć
rozmowę, jaką odbył z Austriakiem.
-
I co powiedział?
-
Mówił, że powinien przyjść, ale ma dużo pracy, więc może się spóźnić. Jakoś
późno teraz kończy pracę i nie zdąży chyba na szesnastą do szpitala.
Gilbert
uśmiechnął się delikatnie.
-
Dziękuję. Jeśli dzisiaj się u mnie nie zjawi, to przekaż mu, żeby przyszedł
najszybciej jak może, tylko niech przyjdzie. To dla mnie ważne.
Niemiec
przytaknął tylko głową w odpowiedzi. Spojrzał w okno. Uchylona szyba wpuściła
do pomieszczenia czyjeś głosy dobiegające sprzed budynku.
-
Wygląda na to, że Alfred i Mathias już tu idą – to byli definitywnie oni, takich
śmiechów nie da się z nikim innym pomylić. Blondyn zgryzł lekko wargę i
spojrzał na brata. – Dlaczego chcesz zobaczyć się z Roderichem? Przecież nie
przepadacie za sobą.
-
Boże święty, ale ty mi dzisiaj pytania zadajesz… - Gilbert westchnął i wywrócił
oczami jak wcześniej. – Muszę się na kimś wyżyć. Chyba lepiej, jeśli to ma być
on, niż ty, co nie?
Uśmiechnął
się, pokazując swoje białe zęby. Po spojrzeniu brata stwierdził, że temu nie
spodobał się jego żart. A szkoda, od dawna nie powiedział nic tak zabawnego jak
w tej chwili.
-
Oj West, mam taką potrzebę i tyle. Muszę z nim na pewien temat porozmawiać, to
naprawdę nic wielkiego, nie doszukuj się tutaj jakiejś mojej teorii zamachu na
niego. Nic nadzwyczajnego się nie dzieje, naprawdę.
-
To jest coś nadzwyczajnego, bo w ogóle chcesz z nim rozmawiać. Dodatkowo sam o
to poprosiłeś.
-
Ty to we wszystkim jakiś podstęp wyczuwasz. Kogo ja mam za brata. – użył
teatralnego tonu głosu wypowiadając te słowa, a po chwili zaczął kasłać. Ludwig
od razu zawołał pielęgniarkę, wolał dmuchać na zimne. Zresztą wiedział, że to
nie jest zwykły kaszel, skoro za każdym razem Gilbert wypluwał krew.
Z
każdym kolejnym kaszlnięciem albinos myślał, że pozbędzie się swoich płuc. Było
coraz gorzej, bo coraz lepiej już być nie mogło. Całe szczęście, że
przyzwyczaił się już do smaku swojej krwi.
Akurat
kiedy udało się zapanować nad sytuacją do pokoju weszło dwóch blondynów.
Przywitali się wesoło z Gilbertem i Ludwigiem, po czym znaleźli sobie miejsce.
Przez następną godzinę nie dali czerwonookiemu spokoju. Zadręczali go
wszystkimi plotkami, nowościami, kto z kim i dlaczego, co się dzieje u tej i u
tej osoby. Opowiadali mu dosłownie wszystko. Po godzinie przyszła jeszcze
Elizavieta, która wtórowała temu wszystkiemu swoim śmiechem, a zaraz po niej
wpadł roześmiany Antonio i Francis, którzy usadowili się obok nóg przyjaciela,
co jakiś czas zaczepiając go łaskotkami.
Było
tak, jak przypuszczał Gilbert. Silił się na to, żeby być wesołym, żeby ukryć
ból. On cierpiał, po co cierpieć mieli i oni?
Co
jakiś czas spoglądał na zegarek. Ciągle czekał na to, że Edelestein się pojawi.
Po jakimś czasie zautomatyzował swoje odruchy do tego stopnia, że myśląc o
Roderichu, o tym, czy w końcu tutaj przyjdzie, zaśmiewał się w odpowiednich
momentach, nieświadomie puszczał oczko, kiedy było to konieczne, robił
wszystko, żeby myśleli, że jest z nimi, choć myślami był zupełnie gdzie
indziej.
Czekał…
Chyba nawet nie zauważył, że pożegnał się z bratem i przyjaciółmi i leży teraz
sam w sali. Ale chłopak nie przyszedł. Ani tego dnia, ani następnego, ani
kolejnego… Zawsze, gdy ktoś pukał do drzwi miał nadzieję, że to właśnie ten
paniczyk, którego całe życie nie cierpiał i dawał mu się we znaki. Ale za
każdym razem to był ktoś inny. Z jednej strony rozumiał, że brunet może nie
chcieć z nim rozmawiać i byłby gotów poczekać na niego jeszcze jakiś czas, ale…
ale on nie miał za dużo czasu. Z czternastu dni życia jakie mu zostały zrobiło
się najpierw dziesięć, a potem tylko siedem. Może nie opuści tego świata
dokładnie za siedem dni, może będzie to za sześć, a może za dziewięć dni, ale
czuł po sobie, że nie przeżyje następnych dziesięciu. Po prostu wiedział, że
tak nie będzie. Na dodatek był zdesperowany, bo chciał wszystko dopiąć na
ostatni guzik, jeśli to w ogóle było możliwe. Tylko… tylko, że do tego
potrzebny był mu Roderich, który jak na złość nie zjawiał się w jego sali.
Postawił więc sobie, że zaczeka jeszcze dwa dni, a jeśli okularnik się nie
zjawi, powie o wszystkim bratu.
Leżał
na łóżku, jak zawsze zresztą, bo nic innego nie mógł robić i wpatrywał się w
okno. Na zewnątrz musiało być tak pięknie, wiosna zawładnęła światem, słońce
ciągle dopiekało, przyjemny wiaterek gnał z jednego miejsca w drugie. Westchnął
cicho i wyciągnął dłoń do szyby. Naprawdę chciałby ostatni raz poczuć ten
zefirek, poczuć słońce na swojej skórze. Zatracał się we wspomnieniach o tym,
jak kiedyś spędzał wiosenne dni, kiedy usłyszał ciche pukanie do drzwi.
-
Lud, nie denerwuj mnie, tylko właź do środka, nie mam dziś humoru… - nawet nie
odkręcił głowy w tamtą stronę, nie miał po co. Drzwi skrzypnęły nieco i postać
weszła cicho do środka, ostrożnie zamykając drzwi. Zrobiła kilka kroków w
stronę łóżka i zatrzymała się.
-
No co się nie odzywasz? Przecież to tylko ja, choć wiem, że jestem
olśniewający. – cisza nadal trwała i była wyjątkowo dziwna. – No Lud, naprawdę,
nie drażnij mnie dzi-
Urwał,
kiedy przekręcił głowę. Otworzył buzię i wyglądał jak ryba na powierzchni,
która usilnie pragnie wrócić pod wodę i normalnie oddychać. Nie miał pojęcia,
co powiedzieć, kiedy fioletowe tęczówki zderzyły się ze szkarłatem jego oczu.
-
Witaj – cichy głos Rodericha wypełnił pomieszczenie. – Przepraszam, że nie
przyjechałem do ciebie wcześniej, ale wyskoczyła mi nieplanowana podróż
służbowa na kilka dni.
-
W-w porządku – odpowiedział mu równie cicho albinos. – Tam jest stołek, proszę
usiądź.
Wskazał
na metalowy taboret, który brunet po chwili przysunął do łóżka i usiadł na nim.
Rozpiął kilka guzików swojego płaszczyka i zlustrował wzrokiem postać na łóżku.
Ostatnim razem kiedy go widział nie wyglądał jeszcze tak… tak strasznie.
Wcześniej każda kobieta zachwycała się urodą Gilberta, a teraz żadna by na
niego nie spojrzała. Przez kilka miesięcy choroba wyniszczyła go aż nadto.
Ledwo go poznał, kiedy tutaj wszedł.
-
Zdaje się, że masz do mnie pewną sprawę – mimo wszystko nadal za sobą nie
przepadali, więc chciał jak najszybciej załatwić to, co było do załatwienia i
wrócić do domu. Od samego patrzenia na mężczyznę było mu odrobinę niedobrze.
Ale nie dlatego, że czuł jakąś odrazę, po prostu… nie lubił tak przerażających
widoków i to jeszcze u kogoś, kogo znał.
Gilbert
zamyślił się na chwilę, chcąc ułożyć w głowie kilka zdań, które wyjaśniłyby
jego gościowi, dlaczego się tutaj teraz znajduje.
-
Umieram – spojrzał Roderichowi w oczy. – Umieram i za mniej więcej tydzień będę
martwy.
Okularnik
otworzył na moment usta, jakby chciał coś powiedzieć, ale po chwili je zamknął.
Cały czas patrzył na chłopaka przed nim i starał się opanować szok, jaki
wtargnął do jego mózgu, kiedy słowa do niego dotarły.
-
Ale Ludwig mówił, że to przejściowe…
-
On nie wie – odwrócił wzrok na chwilę.
-
Nie powiedziałeś bratu? Dlaczego..?
-
Bo to by mu nie pomogło. I ty też mu nie mów. Proszę…
-
Ale… przecież to twój brat, powinien wiedzieć o czymś takim.
-
Och, błagam, nie staraj się wzbudzić we mnie wyrzutów sumienia! – spojrzał na
niego, a czerwone oczy zalśniły gniewem. Nawet w takim stanie nie mógł się
pohamować, choć nie wyglądał już na takiego strasznego. – Chciałem porozmawiać
z tobą o czym innym, więc błagam, nie matkuj mi tutaj, bo nie po to chciałem,
żebyś przyszedł.
-
Po prostu uważam, że Ludwig jako twoja najbliższa rodzina powinien być
poinformowany o wszystkim. – poprawił okulary na nosie i całkiem rozpiął
płaszcz. Spytał, czy Gilbert nie ma nic przeciwko i po chwili pozbył się
wierzchniego odzienia, kładąc je na łóżku. – Ale, jeśli uważasz, że jest to
niepotrzebne, to nie mów mu. Choć mógłby się przygotować, na-
-
Na co by się przygotował? Na moją śmierć? Na to, że przychodząc tu jednego dnia
może widzieć mnie po raz ostatni? Że powinien codziennie się ze mną żegnać, bo
mogę nie dożyć kolejnego spotkania?
-
Nie, mógłby się przygotować na to, że świat mu się zawali z dnia na dzień, a on
dalej będzie musiał funkcjonować. – westchnął cicho i złożył dłonie na
kolanach. – On ciągle powtarza, że z tego wyjdziesz, że to tylko taki trudny
okres. Podobno nawet lekarz mu tak mówi.
-
Bo musi mi tak powtarzać. Poprosiłem go o to. Nadal jestem poczytalny i sam
decyduję o sobie.
-
To doprawdy niedorzeczne i dziecinne. Nawet teraz jesteś sobą, egocentrycznym
facetem z kompleksem boga.
-
Proszę, przestań… - ze spojrzenia albinosa wyparowała złość, a zostało jedynie
błaganie i prośba o spokój. – I tak mam wyrzuty sumienia, wiem, że to co robię
nie jest w stosunku do niego fair, ale on sobie nie poradzi, jeśli teraz mu
powiem. Nie da rady przygotować się na moją śmierć, czy nawet oswoić z jej
myślą, bo na żadną śmierć nie można się przygotować.
-
A myślisz, że poradzi sobie, gdy pewnego dnia tu wejdzie, a ciebie już nie
będzie? Pomyślałeś o tym, że może wejść tutaj, kiedy będziesz konał? Gdy
wszystko dotknie go z dnia na dzień to wtedy się niby pozbiera, tak?
-
Prosiłem, przestań… - zamknął oczy na chwilę próbując powstrzymać łzy, które
usilnie chciały wypłynąć na zewnątrz.
-
Przepraszam – widząc twarz albinosa, który zaraz zacznie płakać, powstrzymała
bruneta od próby przekonania go, że robi źle. Nawet nie powinien tego zaczynać,
w końcu ma do czynienia z ciężko chorą osobą, która zapewne wycierpiała już
wiele. Nie będzie jeszcze dokładał siebie do tego wszystkiego.
-
Nic się nie stało, rozumiem, że tak mówisz – Gilbert otworzył oczy i spróbował
się uśmiechnąć, ale kiepsko mu to wyszło. – Jesteś sobą, to oczywiste, że
chciałbyś mnie przekonać do czegoś, co wydaje ci się odpowiednim i racjonalnym
wyjściem z sytuacji.
Roderich
odwzajemnił uśmiech. Sam się sobie dziwił, ale nie zrobił tego z grzeczności,
Gilbert był w tej chwili dla niego tak zwyczajnie miły. Wyprostował się, jak
miewał to w zwyczaju, ściągnął usta w wąską linijkę na moment.
-
Dobrze, zacznijmy jeszcze raz. Jaką sprawę masz do mnie?
-
Potrzebuję twojej pomocy.
-
Jeśli będę mógł, to jej udzielę, tylko powiedz konkretnie o co chodzi –
uśmiechnął się, co zdziwiło odrobinę Gilberta, ale przecież Roderich stara się
być dla wszystkich miły. Choć w sumie odkąd Gilbert leży w szpitalu i
ktokolwiek go odwiedza jest dla niego miły. Co też choroba robi z ludźmi,
którzy są odwiedzającymi.
-
Musisz obiecać mi kilka rzeczy, spełnić moje marzenie i pomóc z testamentem.
-
Nie wiem, czy dam radę spełnić obietnice i twoje marzenie, a co do tego
ostatniego, to na pewno nie dziś, potrzeba prawnika.
-
Wiem. Ale jestem pewien, że wszystkiemu podołasz, inaczej bym nie chciał się z
tobą spotkać i powierzać ci mojej tajemnicy.
-
Na razie mogę ci obiecać, że się postaram, ale w zamian za to, powiesz mi
jutro, dlaczego mnie o to wszystko prosisz. – wyciągnął do Gilberta dłoń.
Albinos jednak nie uścisnął jej, a zamyślił się na krótką chwilę.
-
Pojutrze. Pojutrze opowiem ci dlaczego, a jutro załatwmy sprawę z testamentem.
Wystarczająco w porządku?
-
Tak, wystarczająco – dopiero teraz uścisnęli sobie dłonie. Obydwaj nawet
obdarzyli się uśmiechami. – Rozumiem, że nie chcesz, aby Ludwig wiedział…
Przyjdę więc rano, razem z prawnikiem, żebyśmy zdążyli zanim twój brat się
pojawi. I tak mam teraz kilka dni wolnego w zamian za ten wyjazd. Wystarczająco
w porządku?
Gilbert
zaśmiał się cicho.
-
Taaa, wystarczająco.
-
Tak więc… do jutra Gilbercie – okularnik wstał ze stołka i zaczął się ubierać.
-
Do jutra – odpowiedział mu albinos na pożegnanie. Akurat, gdy brunet wychodził,
minął się w drzwiach z Ludwigiem, który spojrzał na niego pytająco, ale nie
otrzymał żadnej odpowiedzi. Wszedł do środka, zdjął swoją kurtkę i siadł tam,
gdzie przed chwilą siedział Roderich.
-
Wszystko ok? – spytał, gdy zobaczył, że po twarzy brata błąka się delikatny
uśmiech.
-
Tak, nie martw się.
-
Nie pozabijaliście się? To dziwne.
-
A ty znowu węszysz jakiś spisek. Naprawdę, dałbyś już sobie spokój. – chory
machnął lekko ręką, uważając, aby nie uderzyć w nią o łóżko.
Do
końca dnia był jakiś weselszy, co ucieszyło również blondyna siedzącego przy
jego łóżku. Albinos pierwszy raz od dłuższego czasu nie musiał udawać, że jest
źle, bo spotkanie ze swoim odwiecznym kozłem ofiarnym podniosło go na duchu.
Ironia?
Następnego
dnia, tak jak brunet obiecał, zjawił się kilka minut po dziesiątej w
towarzystwie wysokiego szatyna ubranego w bardzo drogi garnitur i walizką w
ręku. Z pewnością musiał to być prawnik. Przecież nikogo innego się nie
spodziewał. Przywitał się z nim, wskazał taboret, na którym mógł usiąść.
Roderich stanął pod drugiej stronie łóżka. Bez zbędnych ceregieli zabrali się
do pracy. Co prawda Gilbert nie uzbierał przez całe swoje życie nie wiadomo jak
wielkiej fortuny, ale miał to i owo, które chciał zostawić w odpowiednich
rękach.
-
Mieszkanie zostawia pan bratu, tak? – uprzejmie spytał prawnik, na co albinos
wywrócił oczami. Powtarzał to już chyba trzeci raz w ciągu kilku minut. Nie
miał pojęcia, że rozmowa tego typu może być aż tak nudna. Cóż, nigdy nie musiał
dyskutować z osobą prawną na temat swojego testamentu.
-
Ta, mieszkanie ma trafić do Ludwiga – westchnął jeszcze, ale mimo wszystko
uśmiechnął się lekko. – Nie jest szczególnie duże, ale i tak lepsze niż ta kawalerka,
w której mój kochany braciszek obecnie urzęduje. A tyle razy mu mówiłem, żeby
zmienił pracę.
-
Niestety, tej wzmianki o pracy nie możemy dodać – prawnik zaśmiał się na
moment. Nawet Roderich się uśmiechnął pod nosem.
-
A mógłby pan tam jeszcze wpi- – Gilbert kaszlnął kilka razy, zakrywając dłonią
usta. Nie chciał, żeby w razie czego zobaczyli, jak jego krew wylewa się z jego
płuc, brudząc pościel i jeszcze ich samych. Szczerze powiedziawszy zniósłby
jeszcze prawnika, ale nie Rodericha, którego jego kaszel od razu zaalarmował.
To byłoby dla niego niczym upokorzenie, jedno z najgorszych zresztą.
Pokazywanie, jak życie uchodzi z niego z każdą chwilą, jak krew opuszcza własne
ciało, zupełnie jakby sama chciała się obronić i uciec z organizmu, żeby rak
nie dopadł i jej. A to wszystko przed odwiecznym… wrogiem? Bo w sumie przed
pewien czas tak właśnie się traktowali – jako wrogowie. Czas jednak udobruchał
ich obu i mimo ciągłego uprzykrzania sobie życia byli w stanie egzystować,
wiedząc, że ten drugi też gdzieś tam jest.
Roderich
zerwał się z miejsca, żeby pójść po pielęgniarkę, ale przeraźliwie biała, nawet
jak na albinosa dłoń złapała go za rękaw swetra. Zerknął na niego, dając mu
przez chwilę do zrozumienia, że takich rzeczy nie można ignorować. Ale szkarłatne
oczy prosiły, wręcz błagały, żeby dał sobie spokój z zawiadamianiem personelu
medycznego, bo przecież nie dzieje się nic poważnego. Okularnik pokręcił głową,
wracając na swoje miejsce. Gdy wrócił na swoją wcześniejszą pozycję zaśmiał się
pod nosem.
Co
się stało, że zaczął traktować Gilberta jak przyjaciela..?
To
pewnie przez chorobę. Przecież nawet nie pałał do niego jakąś większą lubością,
nie byli nawet dobry kolegami. Chyba nie byli nawet jakimikolwiek kolegami, a
jednak coś ściskało go za serce widząc, jak albinos cierpi. Oczywiście, nie
lubił patrzeć jak ktokolwiek cierpi i nawet największemu wrogowi nie życzyłby
okrutnej śmierci, ani tak potężnej agonii, tylko że… w pierwszym momencie,
kiedy dowiedział się o chorobie swojego przeciwnika, pomyślał, że odrobina bólu
mu się należy. Nawet nie za to, co zrobił jemu, ale choćby za to, jaki niemiły
i nieczuły potrafi być nawet dla swojego brata, lub najbliższych przyjaciół. A
potem, gdy tu przyszedł coś pękło i wylały się w nim wyrzuty sumienia, że choć
przez chwilę chciał cierpienia dla swojego oponenta.
-
Nic mi nie jest… - powiedział cicho Gilbert i na moment odwrócił od obu
mężczyzn wzrok. Przełknął ślinę i na powrót spojrzał na prawnika. Wziął nieco
głębszy oddech i postarał się uśmiechnąć, ale natrafił właśnie na gorszy
moment, kiedy coś zakłuło go w piersi, więc wyszedł z tego bardziej grymas. – A
mógłby pan tam jeszcze wpisać, że moi przyjaciele mają do wcześniej
wspomnianego mieszkania pójść i pobuszować przez moment?
-
Muszę wiedzieć w jakim celu, bo takiego sformułowania nie wypada zawrzeć w
dokumencie prawnym. – mężczyzna w garniturze odłożył na moment długopis.
-
To znaczy… Nie do końca wiem, jak to wyjaśnić. – zamyślił się na moment. – Po
prostu mam u siebie w domu trochę ciekawych rzeczy, z którymi wiąże się sporo
równie ciekawych wspomnień. I chciałbym, żeby część tych wspomnień razem z
owymi rzeczami znalazła się u moich najbliższych. Żeby, nie licząc zdjęć i
innych pamiątek, mieli coś dosłownie po mnie.
-
Rozumiem, co chcę pan przekazać – długopis zaczął poruszać się po papierze,
stawiając zgrabne, równe litery, jedna obok drugiej. – Czy chce pan, żeby wzięli
jakieś konkretne przedmioty?
-
Nie, sami sobie coś wybiorą. Nieważne, jak bardzo cenne to będzie i czy w ogóle
będzie miało jakąś wartość. – obydwaj zamilkli. Gilbert otworzył usta, chcąc
coś powiedzieć, ale po kilku sekundach zrezygnował. Obserwował, jak prawnik
spisuje wszystko po kolei, po czym po chwili wahania odezwał się. – Niech pan
dopisze, że obecny tutaj Roderich Edelestein ma to nadzorować. Mój brat może
mieć pretensje, że zabiorą coś, czego według niego nie powinni brać.
Austriak
otworzył usta ze zdziwienia, ale nie był w stanie zapytać, dlaczego Gilbert to
robi. Prawnik spojrzał na bruneta i wzrokiem spytał, czy się zgadza.
Odpowiedziało mu pojedyncze przytaknięcie głową.
-
Mam rozumieć, że wszystko inne, co pozostanie w mieszkaniu będzie należeć do
pańskiego brata, owszem?
-
Tak, tak. Niech sam zadecyduje, co chce z moimi rzeczami zrobić. – Gilbert
poczuł, jak krew dostaje mu się do przełyku. Dlaczego musiało go to dopaść
teraz? Czy ten głupi, szkarłatny kaszel nie mógłby łaskawie poczekać, aż
załatwi wszystko związane ze swoim testamentem? Postarał się przełknąć ślinę
razem z krwią, ale czuł, że nie da rady tego zrobić. Wyciągnął rękę po
chusteczkę, ale ta była zbyt daleko. Spojrzeniem poprosił Rodericha, żeby był
dla niego na tyle uprzejmy i podał mu ją. Zanim jednak przyłożył sobie biały
materiał do ust, zmuszony został zakryć dłonią usta i wypluć część krwi na
własne palce. Skrzywił się, kiedy wycierał kąciki ust i palce.
Był
chory, owszem. Może się z tym wszystkim w jakiś sposób pogodził, ale czy sama
choroba musiała go aż tak upokarzać przy obcych ludziach?
Prawnik
odczekał chwilę, dając albinosowi moment na uspokojenie siebie i organizmu. W
międzyczasie podkreślił kilka rzeczy na kartce papieru, dopisał to i owo, oraz
strzałeczkami rozplanował sobie odpowiednią kolejność rzeczy, które zapisał
dotychczas.
-
Ma pan jeszcze coś do dodania? – przeniósł wzrok na chorego i uśmiechnął się
nieco. Po chwili szybko zlustrował wzrokiem to, co napisał przez cały swój
pobyt tutaj. – Wspomniał pan o mieszkaniu, o drobiazgach dla przyjaciół, o
swoim koncie, o pamiętnikach, o pamiątkach rodzinnych, o swoim kocie i o
pańskim samochodzie. Czy jest jeszcze coś, co chciałby pan zawrzeć w
dokumencie?
Gilbert
zamyślił się na moment. Miał jeszcze jedną prośbę, ale nie musiała być ona
zapisana w jego testamencie. Była to sprawa delikatna, którą musiał załatwić
poza prawem.
-
Nie, to wszystko – chłopak uśmiechnął się na tyle, na ile mógł. – Mam coś
podpisać, zaznaczyć, podbić, lub coś w ten deseń?
-
Nie dziś – prawnik zaczął składać wszystkie kartki do koszuli, a potem do
teczki. – Jutro przyjdę do pana z gotowym wydrukiem, wtedy pan podpisze. Wiem,
że zależy panu na czasie, więc zajmę się tym od razu po powrocie do domu.
-
Będę bardzo wdzięczny – albinos wyciągnął dłoń do prawnika, którą po chwili ten
uścisnął.
-
Jeśli panu będzie wygodnie, to ja mogę pojechać do pańskiej kancelarii i
odebrać wydruk do podpisu. – Roderich również podał rękę prawnikowi. – Jutro
też mam zamiar odwiedzić mojego przyjaciela, więc to nie będzie stanowiło
żadnego problemu, a w takiej sytuacji pan nie będzie musiał fatygować się przez
pół miasta, żeby zdobyć kilka podpisów Gilberta.
-
O ile pan Beilschmidt wyrazi na to zgodę, to nie widzę problemu.
-
Nie mam nic przeciwko – kolejny uśmiech z grzeczności. Zerknął na Rodericha
dziękując mu wzrokiem. Zaczął się też nad czymś zastanawiać nadal patrząc na,
jak to ujął okularnik, przyjaciela. Coś zaczęło go bardzo nurtować.
-
Więc postanowione – brunet zabrał swój płaszczyk i zaczął się ubierać. Pożegnał
się z albinosem i wyszedł na korytarz razem z prawnikiem. Nim doszli do swoich
samochodów omówili resztę spraw papierkowych. Tymczasem Gilbert leżał na łóżku,
wyglądał przez okno i zastanawiał się intensywnie nad tym, dlaczego Edelestein
nazwał go przyjacielem. Przecież wcale nimi nie byli, ani teraz, ani nigdy
wcześniej. Okularnik musiał być tego świadom, a jedna użył tego, a nie innego
słowa. I nie wypowiedział tego, jakby było wymuszone. Powiedział je jakby to
był prawdziwy fakt.
-
Dziwne… - albinos mruknął sam do siebie.
Kolejny
wiosenny dzień, jeszcze cieplejszy, pogodniejszy i lepszy od poprzedniego trwał
już w najlepsze. Ptaki wzbijały się niemalże do samego nieba, niosąc swoim
kwileniem i ćwierkaniem chwalebną pieśń zadedykowaną matce naturze, która tak
hojnie obdarowywała swoimi zaletami. Słońce przypiekało przyjemnie bawiąc się z
wiatrem i kilkoma chmurami, leniwie toczącymi się po jasnobłękitnym niebie,
które wydawało się nader spokojne. Młodziutka zieleń traw, koron drzew i
łodyżek wiosennych kwiatów cudownie komponowała się zarówno z błękitem nieba,
jak i kolorowymi pąkami kwiatów, które mieniły się na rabatach przed każdym
budynkiem, w parkach, czy w ogródkach pojedynczych rodzin. Wydawać by się
mogło, że teraz wszyscy mają dobry humor.
Szkarłatne
oczy wpatrywały się w okno, które pokazywało tylko namiastkę tego cudownego
dnia. Niczym zahipnotyzowane tym małym prostokątem, który pokazywał ledwie
cząsteczkę coraz weselszego świata na zewnątrz. Na wiosnę wszystko staje się
jakby piękniejsze, kiedy pierwsze ciepłe promyczki słońca padają na ich tynki.
Nawet ludzie. Można by rzec, że na wiosnę nawet seryjny morderca wygląda jakoś
bardziej ludzko, mimo kolejnych zbrodni. Na wiosnę nawet największe bestie
pokazują swoją wrażliwość i swoje piękno. A sami ludzie jakby rodzą się na nowo
i mają w sobie całe mnóstwo sił, aby brnąć poprzez wszystkie przeszkody, jakie
życie rzuca im pod stopy.
Czerwone
tęczówki wyłapywały każde drganie liści na drzewie spowodowane wietrzykiem.
Życiowe przeszkody? Te oczy wiedzą na ten temat o wiele więcej niż przeciętny
człowiek. Te oczy mogłyby zatopić innych wiadomościami o tym, jak w życiu
potrafi być ciężko. Jak los płata figle nie pozwalając się cieszyć taką
oczywistą sprawą jak słoneczny dzień wiosny.
Głęboki
wdech. Gęste szpitalne powietrze doskonale wypełnia całą objętość płuc.
Dlaczego tutaj, w tym budynku nie ma wiosny? Dlaczego na korytarzach nie widać
choćby jednej oznaki, że ona już jest, nawet jeśli miałaby być tylko na dworze?
W zasadzie, czy w tym miejscu istnieje jakakolwiek pora roku? Jedno małe
okienko, które znajduje się w każdej sali nawet uchylone, czy otwarte na oścież
nie odda w pełni tego, jakie cuda ukazuje natura wszystkim mieszkańcom tam na
zewnątrz. Niezależnie od tego jaka pora roku króluje na dworze. Niezależnie od
tego jak bardzo chciałoby się poczuć dowolną porę roku na własnej skórze.
Wydech.
Chciałoby się, żeby był szybki i bezbolesny. Na co więcej bólu, na co coraz
większe uczucie uchodzącego z organizmu życia. Poza tym ten nieprzyjemny zapach
leków, bólu, cierpienia. Zapach śmierci unoszący się wkoło. Tego trzeba jak
najszybciej się pozbyć. Od tej woni ma się wrażenie, że śmierć jeszcze szybciej
podąża w tym, czy innym kierunku. Niemalże czuć jej powiew na szyi. Na
pokonanie tego odoru są dwa wyjścia: zdrowiejesz i wychodzisz ze szpitala
ciesząc się, że przeciwności losu masz już za sobą, lub… umierasz.
Wdech.
Coraz trudniej nabierać powietrza, jest gorzej z każdym dniem i tak już od
kilku, a nawet od kilkunastu miesięcy. Pojedyncze spojrzenie rzucone na
zegarek. Jeszcze kilkanaście minut i wybije równo jedenasta. Tylko czekać, aż
ktoś wejdzie do pomieszczenia. Te kilkanaście minut to najwyższy czas, aby
przygotować się do wyjaśniania wszystkiego i nastawić psychicznie na,
wydawałoby się banalne pytania.
Wydech.
Niespełnione marzenie od kilku miesięcy. I z każdym kolejnym dniem, kiedy to
nie można było go spełnić apetyt na niego jeszcze bardziej wzrasta. Te kilka
miesięcy miało leczyć, a nie zamykać w szpitalu i pod przykrywką medycznych
procedur zamieniać w niewolnika budynku, a co gorsze niewolnika własnego ciała
i umysłu.
Wdech.
Może dziś się uda. Może ten stan pomoże jakoś przekonać do pomocy przy
spełnieniu marzenia po raz ostatni. Nie ma co liczyć na jeszcze kolejne razy.
Ten z pewnością będzie ostatni. Nie starczy sił na powtórkę. Ani na tą, ani na
żadną inną.
Wydech.
A może ostatni raz był kilka miesięcy temu i teraz nie ma na co liczyć? Może
teraz została już tylko zgubna nadzieja, bo koniec wychyla się powoli zza rogu.
Może to wszystko jeszcze szybciej doprowadzi do końca?
Ciche
skrzypnięcie drzwi.
-
Hej, przyniosłem twój… umm… testament. Musisz go podpisać. – Gilbert nakazał
dłonią swojemu gościowi, aby podszedł bliżej niego.
-
W którejś z szuflad powinien być długopis, podaj jeśli możesz – spróbował się
podnieść, ale nie wyszło mu to tak dobrze jak chciał. Widząc jego trud
okularnik odłożył na szafkę papiery, zsunął torbę pozwalając jej spaść z
ramienia na podłogę i wyciągnął ręce ku albinosowi. Ten popatrzył nieco
groźnie, ale w przeciągu kilku sekund zdał sobie sprawę, że nie da rady sam
usiąść. Spuścił głowę, odetchnął kilka razy i złapał się bruneta, który w mig
mu pomógł.
-
To upokarzające… - szepnął Gilbert, bardziej sam do siebie niż do Rodericha.
Ciągle wpatrywał się w swoją pościel i oddychał nierówno.
-
Choroba nie jest upokorzeniem, dopóki sam sobie jej nie wywołujesz – okularnik
wziął papiery razem z długopisem i usiadł obok albinosa. Położył je na nogach
chłopaka. – Podpisz dokumenty.
Albinos
ujął długopis między palce i zamarł na chwilę. Nawet taki mały przedmiot
wydawał się ważyć więcej niż zazwyczaj. Dobrze, że teraz załatwił sprawę z
testamentem, bo o ile dożyje kolejnego tygodnia nie będzie mógł nawet utrzymać
długopisu, czy flamastra w dłoni.
-
Coś nie tak? – cichy głosik bruneta dopadł Gilberta. Podniósł na chwilę wzrok i
pokręcił głową, po czym podpisał powoli kilka kartek we wskazanych przez
Rodericha miejscach. Oddał mu długopis i zaczął się wpatrywać w chłopaka. –
Chcesz się położyć? Mam pomóc?
-
Nie, chcę porozmawiać – uśmiechnął się lekko. Nie bardzo wiedział jak zacząć,
bał się, że Roderich nie będzie chciał mu pomóc w spełnieniu marzenia. – Jak tu
przyszedłeś i spytałeś, na czym będzie polegać twoja pomoc, odpowiedziałem ci,
że musisz obiecać mi kilka rzeczy, spełnić marzenie i załatwić sprawy z
testamentem. To ostatnie już zrobiłeś, za co jestem bardzo wdzięczny. Zostaje
jeszcze kwestia mojego marzenia i kilku obietnic.
-
Jeśli ty dobrze pamiętasz, to powiedziałem, że nie wiem, czy dam radę – brunet
poprawił okulary na nosie, ale mimo wszystko uśmiechnął się lekko.
-
Tak, wiem o tym – westchnął albinos. – To może zaczniemy od obietnic, co?
Powiem Ci, czego oczekuję, potem opowiem o marzeniu, które możesz wyśmiać, a
potem odpowiem na każde pytanie, bo to też obiecałem.
-
Mi pasuje. W takim razie… zacznij. – odwrócił od niego wzrok i począł chować
dokumenty do swojej torby. Bał się poniekąd, że Gilbert wymyśli jakieś
abstrakcyjne prośby i, że naprawdę wyśmieje jego marzenie, bo albinos potrafi
być niewiarygodnym dzieckiem.
-
Kiedy umrę, proszę, pomóż mojemu bratu – czerwone oczy wlepiły się w chłopaka
naprzeciw. Obu im się zdawało, czy Gilbertowi zadrżał lekko głos? – Nawet jeśli
tego nie będzie chciał, nawet gdyby to miała być głupia pomoc w pakowaniu rzeczy,
w wyprowadzeniu psa kilka razy, albo w zrobieniu mu herbaty. Proszę… On… on
jest silny, nawet bardzo, ale wydaje mu się, że jego psychika przerasta jego
siłę fizyczną. Ale tak nie jest i on nie da sobie na początku rady. Ja wiem, że
się pozbiera, ale nie od razu, nie szybko. I musi mieć kogoś, kto nawet
posiedzi z nim w ciszy pół dnia.
-
Nie jestem pewien, czy ja się do tego nadaję. Mam wrażenie, że niezbyt mnie
lubi. – Roderich przełknął ślinę i popatrzył na chorego.
-
Gdybyś się nie nadawał, nie siedziałbyś teraz ze mną i tego słuchał – Gilbert
spuścił wzrok i zaczął skubać kawałek kołdry palcami. Otworzył usta, ale nie
wiedział, co powiedzieć, więc dał sobie chwilę na zastanowienie. – Wiem, że on
ma Veneziano, ale on nie będzie wiedział co robić, zresztą sam go dobrze znasz.
Ludwigowi będzie potrzebny ktoś zaradny, kto pomoże mu wrócić do najgłupszych
czynności, jakie wykonuje się codziennie w domu. Jemu będzie potrzebny ktoś,
kto powstrzyma go od autodestrukcji, wyciągnie z pracy, żeby nie siedział tam
całymi dniami. Widzisz, jak coś się działo z nim, to miał mnie. Zawsze byłem,
zawsze zrobiłem coś głupiego, byleby mu pomóc, to w końcu mój brat, nie? Nie
mogłem go zostawić. A kiedy… kiedy zachorowałem nie było takiego dnia, żeby nie
siedział przy moim łóżku. Przez ostatnie kilkanaście miesięcy pomógł mi
bardziej niż lekarze, choć ja go nadal okłamuję. Wiem, że daję mu zgubną
nadzieję i prawdopodobnie będzie mu przez to jeszcze ciężej, ale nie mogę go
zostawić bez opieki. Nie mogę go… nie mogę… Nie mogę pozwolić na to, żeby sam
coś sobie zrobił.
Roderich
słuchał tego wszystkiego z lekko otwartymi ustami. Pierwszy raz w życiu słuchał
Gilberta, który mówił z takim uczuciem i z takim… rozsądkiem. Nie do wiary, że
przez tyle lat rzucali sobie nawzajem kłody pod nogi i nie wiedzieli jacy są
naprawdę. A może tylko brunet nie znał całej prawdy, bo Gilbert… jak widać był
niesamowitym aktorem.
-
Nie oczekuję, że będziesz z nim siedział dzień i noc. Nawet tego nie chcę. Po
prostu pomóż mu. Jak będziesz umiał. Nie musisz gór przenosić, nie musisz
ściągać gwiazd z nieba, tylko daj mu do zrozumienia prostymi czynnościami, że
nie został sam.
-
Ja… Nie wiem… Ja… - Austriak wybełkotał
coś jeszcze niezrozumiale nie wiedząc co ma teraz zrobić.
-
Obiecaj mi, że mu pomożesz… - Gilbert podniósł wzrok na mężczyznę. – Wiem, że
się nawet lubicie, dlatego cię o to proszę.
-
Ja… - Roderich wziął głęboki oddech. – Obiecuję, że postaram się mu pomóc. Nie
wiem, czy mi się uda, ale postaram się, dobrze?
-
Dzięki – szkarłatne oczy zaiskrzyły na chwilę odrobinką radości, a kąciki ust
powędrowały nieco w górę. – Jeśli chodzi o dopilnowanie testamentu i tego
buszowania po moim mieszkaniu… Wiem, że to jest w testamencie, ale obiecaj mi
to jeszcze słownie. Będę nieco spokojniejszy.
-
Od tego nie mam już jak uciec, wiąże mnie prawo, ale jeśli to ci jakoś pomoże,
to proszę. Obiecuję, że tego dopilnuje.
-
No widzisz, jak dobrze idzie nam współpraca? A Lud mówił, że się pozabijamy.
Obydwaj
zaśmiali się cicho. Szkoda, że nie mogli zacząć współpracować wcześniej, wtedy
karty ich życia ułożyłyby się znacznie inaczej.
-
Jeszcze jakieś prośby?
-
Zajmij się też Eizavietą, dobrze? – albinos zagryzł lekko dolną wargę. – Wiem,
że ją kochasz. Sęk w tym, że ja też. Wiesz, chyba dlatego tak uprzykrzałem ci
życie, bo zakochałeś się w tej samej dziewczynie co ja… Jak teraz myślę o tym
co było, to dochodzę do wniosku, że każdy głupi żart, jaki ci wykręciłem był na
swój sposób próbą zaimponowania jej. To dziecinne, nie? Ale ja cały jestem
dziecinny, więc do mnie to pasuje.
-
Może nie jest to tak do końca dziecinne, bo robiłem to samo – zaśmiał się cicho
brunet. – To akurat mogę od razu obiecać.
-
Szkoda, że nie zatańczę na waszym weselu.
-
Raczej owego nie będzie.
-
Kto wie Roderich, kto wie… - albinos westchnął po raz kolejny. – Obiecaj mi
jeszcze, że powiesz coś o mnie na moim pogrzebie. Tylko, żeby to nie było nie
wiadomo co. Nikt nie uwierzy w to, że byliśmy wielkimi przyjaciółmi… Powiedz
jaki byłem naprawdę. Tylko też tam nie upiększaj moich złych występków, bo będę
cię zza grobu straszył.
-
Nie mogę… Twój brat, twoja rodzina powinna coś powiedzieć, a nie ja.
-
Ludwig nie będzie w stanie, przyjaciele też nie. A jeśli już cokolwiek
powiedzą, to będą mnie wychwalać. Sam robiłem to całe życie, więc niech chociaż
raz ktoś powie prawdę. Proszę… W szafce na dole leży zapieczętowana koperta.
Tam jest coś, co napisałem i co przeczytasz po kilku swoich słowach. Nie daj
się prosić cały dzień.
-
Ale… Dlaczego nie możesz dać tego komuś innemu?
-
Potem ci o tym powiem, ale obiecaj mi to.
-
Nie mam pojęcia dlaczego to robię, ale… w porządku. Masz moje słowo. – Roderich
westchnął cicho i nachylił się ku szafce. – Ale oczekuję teraz wyjaśnień.
-
Za moment – widząc jak chłopak wyjmuje białą kopertę, wyciągnął ku niemu dłoń i
położył na jego ramieniu. – Nie otwieraj tego teraz, poczekaj aż… odejdę.
Odpowiedziało
mu przytaknięcie głową. Brunet schował kopertę do swojej torby i rzucił
pytające spojrzenie, które jednocześnie prosiło o jakiekolwiek powody, dlaczego
Gilbert postępuje tak, a nie inaczej.
-
Mam jeszcze jedną prośbę, która łączy się bezpośrednio ze spełnieniem mojego
marzenia. – albinos zagryzł lekko wargę i jak na początku skubał pościel. – W
tej samej szafce, ale na górnej półce są moje ubrania. Podaj mi je, chcę się
przebrać.
-
Przepraszam, co? – zdziwienie malowało się na twarz okularnika jak jeszcze
nigdy. – Przebierzesz się i co potem?
-
Weźmiesz mnie na dwór – nie miał odwagi spojrzeć swojemu rozmówcy w oczy. –
Wywieziesz mnie tam na wózku i posiedzisz ze mną kilkanaście minut. Wtedy
wszystko ci wyjaśnię, tylko pomóż mi się tam wydostać.
-
A co z lekarzem? Jesteś chory przecież, praktycznie nie masz układu
odpornościowego i chcesz się wystawić na takie zagrożenie? – ten nawet nie
drgnął, tylko zastanawiał się, dlaczego albinos wystawia się na takie ryzyko
infekcji i jeszcze wcześniejszej śmierci. – Gilbert, umierasz i dlatego-
-
No właśnie, umieram – dopiero teraz głowa podniosła się i szkarłatne tęczówki
na wskroś przeniknęły swoim spojrzeniem bruneta. – To moja ostatnia szansa,
żeby poczuć choć przez chwilę ten głupi wiatr we włosach i słońce na mojej
skórze. Nie wyzdrowieję, nie polepszy mi się, więc nie będę miał drugiej takiej
okazji. Za kilka dni pewnie mnie tutaj już nie będzie, a chciałbym wyjść na
dwór, póki jeszcze mogę.
-
Najdrobniejsza infekcja i umrzesz mi tam na wózku. Nie chcę być mordercą.
-
No po prostu zaraz z siebie wyjdę! – albinos wywrócił oczami i wziął w miarę
głęboki oddech. Właśnie czegoś takiego nie lubił. Ostrzeganie go o nie wiadomo
czym, co może przyśpieszyć jego śmierć. Przecież i tak umrze. Dlaczego nie może
umrzeć spełniając wcześniej swoje marzenie? Przecież to nie jest prośba o
zawiezienie go na szczyt Mount Everest, tylko zwykłe wyjście z budynku. Nie
jest to jakieś abstrakcyjne i niemożliwe do spełnienia żądanie.
-
Chcesz, żebym pomógł twojemu bratu, kiedy odejdziesz. Rozumiem to. Pewnie też
chciałbym poprosić kogoś o coś takiego. – brunet westchnął cicho. – Ale nie
chcę, żebyś przeze mnie szybciej wylądował w trumnie. Myślisz, że Ludwig będzie
chciał mnie widzieć na oczy, jeśli będzie wiedział, że to właśnie ja
spowodowałem przedwczesną śmierć? A poza tym jeszcze lekarze na pewno się nie
zgodzą.
-
Lekarz się zgodził o ile ciepło się ubiorę – Gilbert otworzył na chwilę usta,
ale zamknął je zaraz i zacisnął mocno oczy. Nie dało się ukryć, że lekkie
dreszcze wstrząsały nim raz po raz, a spod zamkniętych powiek wylatywały małe
kropelki. – Jestem zamknięty tutaj od kilkunastu miesięcy. Jedyny kontakt ze
światem to okno, do którego i tak nie podchodzę. Słońce zastępuje mi żarówka, a
świeże powietrze klimatyzacja. Trudno to znieść, ale nie mam innego wyjścia.
Dzisiejszy dzień to naprawdę ostatnia szansa na to, że w ogóle moja noga
jeszcze raz przejdzie przez próg tego cholernego szpitala. Potem już mnie stąd
wyniosą. W worku, w trumnie, w czymkolwiek. Fakt faktem, że nie będę żył. A ty
martwisz się moją przedwczesną śmiercią. Masz oczy, sam widzisz, że długo nie
pociągnę. Kilkanaście minut na dworze mnie nie zabije. Zabije mnie rak płuc.
Powoli i systematycznie odbiera mi jakąś część mnie. Nie zostało już wiele.
Kwestia kilku dni, kiedy serce przestanie mi bić, a płuca napełnią się płynem,
który utopi mnie od wewnątrz. Wiec błagam, daj mi kilkanaście minut radości nie
czepiając się, jak bardzo mam przechlapane.
Obydwaj
ucichli. Roderich wstał ze szpitalnego łóżka, odwracając się do albinosa
plecami. Gilbert pomyślał, że zaraz się z nim pożegna i wyjdzie zostawiając go.
I takim sposobem ostatnia szansa na wyjście pryśnie niczym mydlana bańka. A
przecież on naprawdę nie chciał tak wiele.
-
Ludwig mnie zabije gołymi rękoma jak się o tym dowie – westchnął Roderich.
Kucnął i począł wyjmować ubrania z szafki. Nie był pewny, czy dobrze robi, ale
Gilbert miał rację. Może podczas tych kilkunastu minut na dworze albinosowi nic
złego się nie przytrafi i brunet nie będzie musiał obwiniać się do końca życia,
że to przez niego i łatwość z jaką ulegał osobom potrzebującym.
-
Nie dowie się. Ja mu nie powiem. – w chwili, kiedy usłyszał ostatnie zdanie od
Rodericha podniósł głowę i przez moment nie wiedział co powiedzieć. Jeszcze
minutę temu dałby sobie rękę uciąć, że Edelestein się na to nie zgodzi. –
Dziękuję.
-
Podziękujesz mi jak wrócisz do swojej sali, jeśli oczywiście nic ci się nie
stanie – podał ubrania chłopakowi. Popatrzył na niego chwilę i stwierdził, że
powinien dać sobie radę sam przy założeniu spodni i bluzki. Co najwyżej pomoże
mu z kurtką i butami. – Pójdę po wózek, bo nawet nie ma mowy, żebyś wyszedł na
własnych nogach. I nie dlatego, że nie możesz, tylko dlatego, żeby nic ci się
nie stało, bo twój brat naprawdę mnie zabije.
Wyszedł
z sali w poszukiwaniu wózka inwalidzkiego, a Gilbert w tym czasie ubierał się
najszybciej, jak tylko mógł. Miał z tym pewne problemy, co bardzo go
frustrowało, ale tak, czy siak musiał sobie poradzić. Gdy Roderich wrócił do
sali, był już prawie gotowy. Siłował się z założeniem kurtki, a buty zostawił
nie zawiązane. Brunet pomógł mu z tym, jak i z przeniesieniem się ze
szpitalnego łóżka na wózek. Sprawdził jeszcze, czy albinos odpowiednio się
pozapinał, co spotkało się z wyrazami niezadowolenia i nieco gniewnym
spojrzeniem, ale nawet się tym nie przejął. Bądź, co bądź to on ponosi przez te
kilkanaście minut odpowiedzialność za właściciela czerwonych oczu.
Po
dwóch, czy trzech minutach byli już na zewnątrz. Gdy tylko przekroczyli
szpitalny próg Gilbert uśmiechnął się szeroko i nabrał wiosennego powietrza w
płuca. Oczy zaszły mu lekką mgłą, kiedy rozglądał się dookoła niczym małe
dziecko, które jest w jakimś ciekawym miejscu po raz pierwszy. Od tak dawna nie
czuł tego przyjemnego zapachu powietrza, od tak dawna słońce nie szczypało go
przyjemnie po dłoniach. Zaśmiał się, gdy wiatr zawiał mocniej układając po
swojemu włosy albinosa. Gdyby jeszcze siły do niego wróciły mógłby się przebiec,
albo chociaż przejść, byleby rozprostował kości.
Niby
znał taki obrazek świata, przecież przeżył trochę wiosen, ale teraz było jakoś
tak inaczej… Tak jakby odkrywał na nowo najprostsze rzeczy, jakby znowu uczył
się chodzić, czy mówić. Właśnie tak się czuł. Nie raz i nie dwa przywoływał w
swojej pamięci uczucie wiatru we włosach, ciepła słonecznych promyków na
skórze, ale po tylu miesiącach, kiedy znów mógł to poczuć miał wrażenie, że
jest to bardziej wyraziste, że doznanie jest większe niż kiedyś było. Może
dlatego, że kiedyś nie zwracał uwagi na takie drobne przyjemności jakim był
lekki, wiosenny deszczyk, albo dobra pogoda. Może też dlatego, że wiedza, iż
niedługo straci to wszystko i sposobność odczuwania tego wszystkiego wpoiła mu
dodatkowe zmysły, aby ten ostatni raz mógł się porządnie nacieszyć chwilą
spędzoną na dworze.
Roderich
widząc jak bardzo zafascynowany jest albinos pchał go razem z wózkiem w ciszy
poprzez alejkę. Może lekarze nie obrażą się aż nadto, jeśli pójdą na chwilę do
parku za rogiem. Może Gilbertowi się tam nic nie stanie… Dopóki nie zatrzymał
się w parku przy jednej z ławek milczał. Ustawił odpowiednio wózek i siadł na
skraju ławki zerkając co chwila na szkarłatne tęczówki, które pochłaniały
krajobraz. Odczekał jeszcze moment, dopóki Gilbert nie spojrzał na niego z
uśmiechem.
-
Pierwszy raz od bardzo dawna szczerze się uśmiecham – czerwone oczy jak na
potwierdzenie rozbłysły bardziej. Z bruneta przeniosły się z powrotem na drzewa
przybierające w coraz większą liczbę liści, w ptaki na ich konarach, które
kwiliły wesoło, w kolorowe kwiatki, które przebijały gdzieniegdzie spośród
traw. – Nawet nie wiesz jak bardzo się teraz cieszę. Wcześniej nawet bym nie
pomyślał o tym, że wyjście na dwór może dać tyle radości.
-
Powiedz mi, jeśli coś będzie się dziać. I nie licz na długą chwilę tej radości,
wiesz, że muszę góra za pół godziny zawieźć cię z powrotem do szpitala. –
brunet poprawił swoje okulary i westchnął. Sam rozejrzał się dokładnie po
parku. – Przepraszam, że to tak brzmi, jakbym nie chciał, żebyś tutaj był, ale
no… jakkolwiek dziwnie to zabrzmi, to martwię się.
-
Martwisz się o kogoś, kto i tak umrze – Gilbert zerknął na okularnika –
Dlaczego? Dlaczego w ogóle się o mnie martwisz? Dlaczego przy prawniku nazwałeś
mnie przyjacielem? Przecież mnie nawet nie lubisz.
-
Czy kiedykolwiek powiedziałem ci, że cię nie lubię? – albinos otworzył na
moment usta, ale po chwili je zamknął zastanawiając się. – Owszem, narobiłeś mi
trochę świństw i wkurzało mnie to, że Elizavieta wolała spędzać czas z tobą, a
nie ze mną, ale nie przypominam sobie, żebym powiedział ci, że cię nie lubię.
-
Do czego zmierzasz?
-
Nigdy nawet nie nazwałem cię wrogiem – brunet spojrzał gdzieś w dal i
uśmiechnął się lekko. – Dużo rzeczy w tobie mnie irytuje, za wiele powinieneś
dostać po twarzy, ale w sumie to nawet cię lubię.
-
Mówisz tak, bo jestem chory – prychnął cicho albinos.
-
Nie mam w zwyczaju kłamać.
-
No, ale przecież… Przecież ja byłem i jestem dla ciebie okropny.
-
Ja dla ciebie też – obydwaj usłyszeli cichy śmiech, który po chwili Roderich
zdusił w sobie. – Zdarzało mi się myśleć nad naszą sytuacją i bardzo często
dochodziłem do wniosku, że gdyby nie Elizavieta, to moglibyśmy zostać
prawdziwymi przyjaciółmi. Każda nasza sprzeczka, a przynajmniej ich znaczna
większość brały się z tego, że obaj ją kochamy. Może gdyby jej nie było, co
oczywiście jest dla mnie jeszcze gorsze niż nasze ciągłe walki o nią, to
moglibyśmy wychodzić razem na piwo i nie miałbyś tria, tylko kwartet.
Gilbert
zaśmiał się przez chwilę.
-
Nie wierzę, że to mówię, ale gadasz z sensem – znowu zerknął na okularnika i na
fioletowe oczy, które chował za szklaną ścianką. – Wszystko przez jedną babę.
-
Preferuję określenie kobietę – właśnie te fioletowe tęczówki odkręciły się i
popatrzyły na albinosa z uśmiechem.
-
Wiesz, mogłoby być całkiem fajnie we czworo – Gilbert zamknął oczy, pozwalając
tym samym słońcu na ogrzanie jego powiek.
-
Może nie mieliby mnie wtedy za takiego sztywniaka – westchnął cicho. – Mogę
teraz usłyszeć odpowiedzi na moje pytania?
-
Musisz mi je najpierw zadać, ale tak, możesz.
-
Dlaczego mnie prosisz o pomoc?
-
Widzisz, może to zabrzmi dziwnie, ale w sumie to nawet cię lubię – obydwaj
uśmiechnęli się. Jeszcze chwilę temu te słowa wypowiedział Roderich. – Pomimo
tego jakich przykrości cię nabawiłem uważam, że jesteś rozsądny i
zorganizowany. Poza tym nie mógłbym poprosić przyjaciół, a tym bardziej Luda.
Mnie nie będzie po śmierci nic obchodzić, ale po nich ta sytuacja nie spłynie
jak po kaczce. Może nie zawsze ich doceniałem, ale wiem, że załamią się na
jakiś czas, zwłaszcza mój brat, o czym wspominałem. Nie daliby rady tego
wszystkiego ogarnąć.
Brunet
przytaknął głową. Spojrzał na dzieci, które ganiały się w dalszej części parku.
Może okoliczności nie były zbyt przyjemne, ale docenia to, co przed chwilą
powiedział mu albinos. Zawsze myślał, że mniej go szanuje i ma nieco gorsze
zdanie, ale jak widać mylił się.
-
Wiem, że rozmawialiśmy o tym za pierwszym razem, ale… Nie powiedziałeś
Ludwigowi. Poniekąd wytłumaczyłeś mi dlaczego. Ale dlaczego nie powiedziałeś
przyjaciołom? – odwrócił głowę, żeby spojrzeć na chłopaka. – Nie chciałbyś,
żeby teraz oni tu z tobą siedzieli i umilali ci ostatnie dni życia?
-
To nie jest życie – proste stwierdzenie padło z ust chorego. Te cztery słowa aż
świdrowały mózg, brzmiały tak… boleśnie. – Od kilkunastu miesięcy to nie jest
życie, nawet tego nie przypomina.
-
Teoretycznie rzecz biorąc twoje serce nadal bije, oddychasz, mówisz, słyszysz i
czujesz, więc to jest życie. Twoje życie.
-
Teoria mija się z praktyką – albinos westchnął głośno i zaczął kaszleć, co
zaalarmowało Rodericha. Po chwili Gilbert przestał i spędził następne kilka
minut na uspokajaniu i zapewnianiu bruneta, że to normalne i nie dzieje się nic
specjalnie niepokojącego. Po prostu tak ma. – To nie jest życie, Roderich.
-
Może mi to co nieco wyjaśnisz?
-
Otóż… Cierpię. Wiem, że za pewne rzeczy wręcz powinienem oberwać i powinno mnie
boleć bardziej, niźli boli teraz, ale to istna agonia. Jestem świadomy, co
dzieje się z moim ciałem i co się z nim niedługo stanie. Na dodatek choroba
mnie upokarza, jak tylko potrafi. Umie zaatakować tak, żeby najbardziej bolało,
fizycznie i psychicznie.
-
Mówiłem ci wcześniej, że choroba nie jest upokorzeniem – brunet westchnął
cicho.
-
Czy miałeś kiedyś zaawansowanego raka płuc z przerzutami i wyrok kilku miesięcy
życia? – czerwone oczy spojrzały z lekkim poirytowaniem na osobę obok. Te
drugie, fioletowe zerknęły niepewnie na chłopaka i zaprzeczyły swoim
spojrzeniem. – No właśnie, nie każdego to spotyka. Nie zrozumiesz jak to jest i
obyś nie musiał tego rozumieć. Musisz uwierzyć mi na słowo, że to jest
upokarzające. Kiedy chorujesz na coś takiego wszystko jest inne, zauważasz
więcej litości i kiedy słabniesz z każdym kolejnym dniem, to wszystko się
nasila, jakby chciało cię jeszcze szybciej zmiażdżyć.
-
Ale co takiego konkretnie upokarzającego jest w tym, że akurat tobie
przytrafiła się ta choroba?
-
Są dni, kiedy nie mogę sięgnąć ręką po szklankę wody i muszę prosić kogokolwiek
o pomoc, tylko dlatego, że akurat wtedy moje usta spierzchły. – tym razem o
albinos westchnął i spuścił głowę. – Czasami wolałbym, żeby wszyscy się
odwrócili i przestali na mnie patrzeć, bo nawet po mojej głupiej mordzie widać,
jak bardzo się zmieniłem, jak dużo zabiera ze mnie rak. Bo gdy ktoś patrzy, to
ja widzę tą litość i ten żal w oczach. Za każdym razem.
-
Prze-przepraszam – odezwał się cicho Roderich po tych słowach. Sam zrozumiał,
że on też tak na początku popatrzył na chłopaka. Nie mógł tego skontrolować,
czy uniknąć, bo po prostu taki był, ale nie zdawał sobie wtedy sprawy, że jedno
spojrzenie może po pierwsze tyle powiedzieć, a po drugie tak dotknąć chorą
osobę.
-
Nie winię cię, tego nie da się powstrzymać – Gilbert obrócił głowę i postarał
się uśmiechnąć lekko do kolegi. – Ale tak, czy siak to w jakiś sposób boli i
chciałbym, żeby wreszcie się skończyło.
-
Chcesz… chcesz umrzeć?
-
I tak i nie.
Pytające
spojrzenie Rodericha ciągle tkwiło w twarzy Gilberta.
-
Obawiam się, że nie rozumiem… Jak można chcieć śmierci jednocześnie jej nie chcąc?
-
Dziwne, nie? – albinos zapatrzył się na kilka młodych osób, które przechadzały
się po parku, śmiejąc i rozmawiając głośno. – Nie chcę umierać. Świat jest
piękny, tyle w nim jest… Można się rozwijać, badać przeróżne sprawy, odnajdywać
siebie. Co ciekawe dopiero teraz doceniam to, co kiedyś miałem. Jeszcze tylu
rzeczy nie próbowałem, nie byłem w tylu magicznych miejscach, nie spotkałem
kolejnych wspaniałych osób… Nie chcę umierać, przynajmniej nie teraz, bo
chciałbym tego wszystkiego spróbować. Tyle pierwszych razy czeka na mnie, a ja
nie mogę wykorzystać szansy, żeby ich dokonać, bo tej szansy już od dawna nie
ma.
-
Rozumiem. Ale wspomniałeś, że jest druga strona medalu.
-
Bo jest. Chodzi o to, że ciągle jestem rozmiękczony po chemioterapii i
wszystkich lekach, jakie biorę. Jestem ciągle zmęczony, choroba sprawia, że
ciężej mi się oddycha, nawet myśli. Wiem, że nigdy nie będę żonaty, nie
przybiegnie do mnie moje dziecko, nie pocałuję nikogo ciesząc się dotykiem tej
drugiej osoby. Nie dokonam tego, co chciałbym osiągnąć.
Westchnął
głośno. Spuścił głowę na moment. Po chwili podniósł ją i otworzył usta chcąc
coś powiedzieć, ale zaniechał tego na moment. Skupił się, dobierając do siebie
odpowiednie słowa w głowie, niczym elementy układanki dla dziecka. W tym samym
czasie oczy zaszły mu niewielką mgłą, którą Roderich zauważył od razu, ale
wolał nie mówić, że tak się stało. Po prostu patrzył na niego i czekał, aż ten
wydusi z siebie jeszcze kilka zdań.
-
Odliczam dni do mojego odejścia. Mam już dość, Roderich. Mam po dziurki w nosie
bólu, cierpienia, leków i meczących badań. Przecież i tak mi one nie pomogą,
nie ma na to nawet najmniejszego cienia szansy. Z każdym kolejnym dniem, kiedy
przychodzi do mnie brat, albo przyjaciele dochodzi do momentu, w którym się żegnamy.
A ja od dłuższego czasu mam nadzieję, że to będzie ostatnie pożegnanie, że
następnego dnia zastaną puste łóżko i lekarza z wyjaśnieniami. Nie mogę już
dłużej, nie wytrzymuję. Nawet jak dla mnie, dla wspaniałego mnie, który miał
zawsze mnóstwo siły, to, co teraz się dzieje ze mną i wkoło mnie to dużo za
dużo. Nawet moja psychika ma swoje granice.
Nawet
nie zauważył, kiedy po policzkach popłynęły mu pierwsze łzy. Nie kłopotał się
jednak z ich wycieraniem, kiedy poczuł, że spływają w dół.
-
Dzień w dzień udaję, że nie jest tak źle, a jest coraz gorzej. Dzień w dzień
znoszę to wszystko, ale chciałbym już przestać i mieć spokój. Wiem, że moja
śmierć nie przysporzy korzyści bliskim, ale nie będą musieli mnie wtedy oglądać
i patrzeć, jak bardzo się pogrążam. Nie chcę męczyć już siebie i innych,
dlatego odliczam do końca własnego życia, bo to po prostu nie jest życie.
Dopiero
teraz Gilbert wytarł łzy. Pociągnął nosem kilka razy i zaśmiał się na moment.
Roderich spojrzał na niego pytająco, ale albinos nie odpowiedział od razu.
Odczekał chwilę, pozwalając sobie na zaciągnięcie się świeżym powietrzem.
Uśmiechał się smutno, a potem łzy na nowo wypłynęły z jego oczu.
-
Wiesz, co jest w tym wszystkim najtrudniejsze? – okularnik zaprzeczył kręcąc
głową. Skąd miałby wiedzieć, jeśli nie jest na miejscu chorego. –
Najtrudniejszą częścią tego wszystkiego jest zostawienie tylu ludzi, których
się kocha. Sama śmierć… no cóż, boję się jej, ale nie jest dla mnie najgorszym
etapem. I tak tkwię w ciągłej agonii, o ile gorzej może być, kiedy będę brał
ostatni oddech?
Obydwaj
zamilkli, albowiem żaden z nich nie znał odpowiedzi na ostatnie pytanie. Miał
je poznać tylko Gilbert, ale wiedział, że nie będzie mógł się tą wiedzą z
kimkolwiek podzielić. Pogodził się z tym, choć bał się tego, jak mało czego na
świecie.
Tymczasem
zerwał się mocniejszy wiatr i ciemniejsze chmury zaczęły zajmować połać
błękitnego nieba. Zapowiadało się na pierwszą wiosenną burzę. Może deszcz nie
lunie od razu, ale z pewnością w nocy będzie starał się roztopić całe miasto.
Brunet
wstał z ławki i zapiął szczelniej swój płaszczyk. Popatrzył na Gilberta dając
mu do zrozumienia, że muszą powoli wracać do szpitala. Chory przytaknął głową i
westchnął, jeszcze bardziej rozglądając się po parku, jakby chciał na te kilka
ostatnich dni zapamiętać, jak wygląda świat na wiosnę. Miło się zaskoczył,
kiedy Roderich zamiast do szpitala przeszedł pchając wózek z Gilbertem wzdłuż
całego parku, dając mu jeszcze kilka minut radości na dworze.
Nie
rozmawiali, nie mieli już o czym. Edelestein usłyszał odpowiedź na swoje
pytanie i był z niej zadowolony. Cisza pomiędzy nimi nie była krępująca, w
jakiś sposób obaj jej potrzebowali.
Po
kilku minutach wrócili do budynku, gdzie Roderich pomógł albinosowi przebrać
się w szpitalne ubrania. Sam zabrał swoją torbę i skierował się do wyjścia z
sali. Odwrócił się jednak na moment i spojrzał na chłopaka, który pogrążył się
w wyglądaniu z łóżka przez małe okienko na miejsca, w których przed chwilą
jeszcze byli.
-
Hej, Gilbert… - poczekał aż szkarłatne tęczówki podchwycą jego wzrok. –
Dziękuję za wszystko, co mi powiedziałeś przez te kilka dni, zwłaszcza dzisiaj.
-
Ja tobie też dziękuję… - odpowiedział mu uśmiech. – Za wszystko co dla mnie
zrobiłeś przez te kilka dni, zwłaszcza dziś.
Zaśmiali
się na moment. Po chwili brunet pożegnał się i wyszedł zostawiając albinosa
zupełnie samego. Ten od razu przekręcił głowę w stronę okna i wbił swój wzrok w
szybę. Jak bardzo odległy wydawał mu się dzisiejszy spacer, choć było to kilka
minut temu. Poczuł, że łzy znów wydostały się spod jego powiek. Dopiero teraz
do niego dotarło, że to był naprawdę ostatni raz, kiedy mógł posiedzieć na
dworze. To był ostatni raz, kiedy poczuł coś przyjemnego.
Już
niedługo nie będzie niczego czuł.
Szpital.
Sala numer 372.
Kilka
osób siedzących, bądź też stojących w środku i ta najważniejsza leżąca na łóżku
z lekkim uśmiechem na twarzy, który wyraża błogi spokój.
Cisza.
Przerywa
ją tylko branie większego oddechu przez jedną z osób i odgłos wycierania nosa w
chusteczkę. Nie ma już dźwięku maszyn, nie ma już kroplówek, leków i niczyjego
głosu. Są tylko oddechy, chusteczki i szloch.
Wszystkie
osoby patrzą na postać na łóżku. Ta nie porusza się, nic nie mówi, nie
odpowiada im wzrokiem, czy uśmiechem. Nie oddycha…
Łzy
płyną każdemu po twarzy, choć niektórzy mogą sobie nie zdawać z tego sprawy.
Ale wszyscy płaczą. Nie mogą nic innego zrobić oprócz płaczu i wpatrywania się
w martwe ciało, które zapewne zaraz zabiorą do szpitalnej kostnicy.
W
pomieszczaniu są tylko dwie osoby, które wiedziały, że to się tak skończy.
Jedna z nich niedawno skonała, a druga siedzi między wysokim blondynem, a niską
i drobną szatynką. I właśnie ta osoba nie zdaje sobie sprawy, że płacze,
świdrując twarz zmarłego swoimi fioletowymi tęczówkami, zastanawiając się jednocześnie,
dlaczego uśmiech nie znikł z twarzy Gilberta, kiedy umierał w agonii.
Brat
zmarłego siedzi ze spuszczoną głową wpatrując się w kawałek papieru, który
trzyma w dłoni. Wcześniej wycierał łzy, ale teraz nie ma na to siły, nie
obchodzi go nawet, co pomyślą sobie o nim inni. Ma prawo płakać, ma prawo
krzyczeć i wydzierać się z rozpaczy. Ma do tego prawo, ale nawet na to nie ma
siły. Patrzy się więc w kawałek strony wyrwanej z jakiegoś zeszytu i pozwala
łzom spadać na krzywe litery, które zaczynają się nieco rozmazywać pod wpływem
słonych kropli.
Po
głowie chodzi mu tylko jedno pytanie: dlaczego? Dlaczego wcześniej mu o tym
wszystkim nie powiedział?
Na
kartce jest odpowiedź, ale ani trochę go nie satysfakcjonuje.
Przepraszam,
Ludwig. Powiedziałbym Ci o wszystkim wcześniej, ale to nie miałoby sensu, nie
chciałem sprawiać jeszcze większego kłopotu. Nie jestem samolubny, ale wolałem
umrzeć sam, bez Twojego spojrzenia na sobie, bez Twoich łez. Przepraszam za to.
Wiesz co?
Najtrudniejsze w tym wszystkim jest to, że muszę zostawić Ciebie samego. I
zostawić resztę ludzi, którym na mnie zależy. Ale musiałem to zrobić i musiałem
to tak zrobić. Nie chciałem jeszcze bardziej niszczyć Wam życia.
Moje życie po
prostu nie było od kilkunastu miesięcy życiem.
______________________________
Nie mam pojęcia, co chciałam osiągnąć pisząc tego shota. Ale go napisałam, jest dziwny, nie jestem z niego jakoś tak super zadowolona, ale przynajmniej go skończyłam, co było dla mnie nie lada wyczynem, bo mi się nic nie chce ostatnimi czasy.
Nie pogardzę komentarzem, tutaj, czy na tt, czy gdziekolwiek. Wszystko mi jedno, ale chociaż ze dwa zdania, czy się podobało, czy nie byłyby całkowicie na miejscu.
Zainspirowane piosenką My Chemical Romance, "Cancer".
Nie pogardzę komentarzem, tutaj, czy na tt, czy gdziekolwiek. Wszystko mi jedno, ale chociaż ze dwa zdania, czy się podobało, czy nie byłyby całkowicie na miejscu.
Zainspirowane piosenką My Chemical Romance, "Cancer".